niedziela, 13 grudnia 2015

Zima zima włosów ni ma, czyli o znaku rozpoznawczym


Czy jestem na to gotowa?
Wyjmuję z głowy pęk kolorowych włosów.
A czy można być niegotowym na coś, co jest nieuniknione?
Za kilka dni zrobię to i zrzucę z głowy resztę kosmyków, które mi zostały.
Nie boję się tego, co będzie dalej, bo odrosną. Boję się pierwszego wejrzenia na siebie bez włosów.
Jako małe dziecko byłam blondynką,  chudą blondynką z grzywką i wielką diastemą - jakby tak pozostało do dziś, widniałabym na niejednym billboardzie w Londynie.
Przyszedł czas się zbuntować. Glany, czarne ciuchy i długie ciemne włosy, czekoladowe szamponetki, prostownice i lokówki. Przygodę z włosami na gumę rozpoczęłam w liceum. Od tamtej pory jest krótko. Krótko i kolorowo. Kochałam czerwienie, wiśnie, miedzie... Na studniówkę wybrałam truskawkowy szampan. Do tej pory słyszę, że ten kolor nie był moim najlepszym.
Marzyłam już wtedy o białym Sztokholmie... Nazwa farby wiązała się z moją przyszłością, czego jeszcze wtedy nie wiedziałam. Kilka razy obeszłam się smakiem, dopóki Sztokholm rzeczywiście nie potargał moich włosów skandynawskim wiatrem... Wraz z polskim śniegiem pojawił się polski blond... Wymarzony blond!
A potem zaszalałam i właściwie od tamtej pory włosy są jednym z moich znaków rozpoznawczych. Studencki róż, fantazyjny granat na premierę płyty, syrenka, następnie fiolet, który fruwa na teledysku i poszedł do telewizji, w międzyczasie przemknął żółty neon z różem i szarością, a na koniec zimny brąz z niebieskim i turkusem... Były piękne, kocham niebieski. Ewelina jak zwykle się spisała.
Jak w życiu, nie ma nic na zawsze. Kolor, po długim czasie spłowiał w zieleń, a ja tę zieleń teraz trzymam w ręce.
Zdrowie jest najważniejsze.
I tak są już trochę zniszczone.
Przyjaciółki polują na piękne chusty i czapki dla mnie. :) moje anioły i poprawiacze humoru.
Jakoś to przetrwam.
Od pewnego czasu wzbraniam się trochę od słabości. Nie dopuszczam do siebie smutku, łez. Jednak wiadomo, nie da się tak do końca... Nie można.
Do tej pory byłam chodzącą emocją, a ostatnio wręcz denerwuję się czasem na siebie, jak zaczynam to przeżywać.
No ale nie popadam też w przesadę. Nie trzymam tego kurczowo w sobie. Mówię  krótko o tym, co mi siedzi w głowie, a potem ucinam temat. Piszę tekst i  czytam książkę, żeby wkręcić się w inny klimat. To jest mój złoty środek.
Nie warto trzymać w sobie emocji i łez. Więc daję sobie teraz chwilę na taką wrażliwość na siebie, a potem idę dalej. Do przodu. Zęby mi na szczęście nie wypadną, więc uśmiecham się dużo :-)

I żeby tylko nie dać zmiażdżyć się kolosom
Gorgonom nie dać się wzrokiem obrócić w kamień


Czytam. I jem naleśniki.


sobota, 5 grudnia 2015

W(y)łączona analiza


Nie wiem co trzeba robić, żeby być szczęśliwym.
Szczęście to chyba sprawa indywidualna. Jesteśmy ludźmi, podobnymi do siebie, więc jeśli ktoś przeczyta wpis i pomyśli o sobie - to dobrze. Jeśli pomyśli o kimś innym - też dobrze. Dowolność w interpretacji (byle nie za duża, bo słyszałam już o swoim pogrzebie) dozwolona.
Dzisiaj o rozmyślaniu na wszystkie złe sposoby.
Jak ja lubiłam komplikować sobie życie. Głównie przez analizowanie wszystkiego do ostaniej najmniejszej myśli, która w rzeczywistości już dawno wybiegła poza analizowaną sytuację. Każdy szczegół rozbijałam na kawałki i robiłam z nich oddzielene historie, mające co najmniej trzy zakończenia. A dana myśl była prosta jak... Hm... Na przykład wyjęcie listu z koperty.
A jak źle otworzę?
No to porwę i nie przeczytam pewnie najważniejszego... A jak tam jest coś naprawdę ważnego? A może coś złego? Może ten list jest przeterminowany? Boże! Nie zdążę odpisać! Trzeba zamazać adres (ale czym, żeby nie było widać!) przecież ktoś może wyjąć ze śmieci i przeczytać. W zakładzie komunalnym na pewno czytają... O nie! Oni będą znali mój adres! I będą wiedzieli, że takie listy przychodzą do mnie! O nie.
I tego było za każdym dużo dużo więcej... Oczywiście to fikcyjny przykład. Jednak widzicie, że w pewnym momencie można się zmęczyć.
Dokładamy do tego cechę, myślę znaną Wam z doświadczenia - chcę wszystko na już...
i na koniec złoty medal nadinterpretacji.
Stały schemat (zbieżność nazwisk i zdarzeń przypadkowa - nie doszukujcie się kogoś konkretnego, bo byłoby ich zbyt wielu ;))
Poznałam chłopaka. Miał na imię Igrek Iksiński. Fajny był, fajnie mi się z nim gadało. Uśmiechał się do mnie, mieliśmy wspólne tematy. Lubił podobne rzeczy, miał podobne zainteresowania. Podobało mu się jak śpiewam. Kurcze on jest nawet przystojny, jak tak opowiada o swoich pasjach. I te oczy... i nos (nos to chyba mój fetysz). Rozmawiamy już kilka godzin i się nie nudzimy. Odprowadził mnie do domu. O, jak mi miło. Jaki on miły. Tak ładnie się uśmiechał. Czy on mi się podoba? Czy  ja mu się podobam?  Ciekawe co by było, jakbyśmy się spotykali? A jakbyśmy wyglądali razem? Jak on by się czuł, gdyby spotykał się ze mną i moimi przyjaciółmi? Zaakceptują go? Jeju. A jak on pozna mnie bliżej i stwierdzi, że jednak się nie nadaję? A jak się nie odezwie już nigdy? Pewnie mu się już jakaś podoba, a on potraktował mnie jak dziewczynę do towarzystwa, żeby sobie pogadać. Na pewno nie mam u niego szans. Na pewno mu się nie podobam, no bo co może mu się we mnie podobać?! Błagam (tak, wiem co myślicie). Pewnie już nigdy się nie odezwie, albo gdy spotkamy się kolejny raz to poklepie mnie po plecach jak połowa facetów, których znam.
Mam dużo kumpli. Doceniam to. Jednak przy nich też jestem kumplem. Mniej we mnie tego czegoś, a więcej tego, czego kumpel w danym momencie potrzebuje. Wśród takich środowisk przewijają się też tacy, którzy zdecydowanie nie są kumplami i może nawet nie chcą nimi być. Obserwując mnie w tym środowisku skutecznie dowiadują się, że potrafię być świetną kumpelą, przyjaciółką. Super sprawa. I już czuję potrójne, delikatne uderzenie w plecy otwartą dłonią.
A może to moja kolejna teoria? Moja kolejna analiza? Gdzie jest luz i myśl, żeby to zostawić, niech samo się dzieje...
Teraz uważam, że w gruncie rzeczy to kumpelstwo nie jest takie złe, bo nie trafiłam do tej pory na nikogo z litości, a to byłoby dużo gorsze.
Wracając do analizy i nadinterpretacji.
Przekładam teraz te cechy na życie obecne - życie szpitalne.
Nawet nie zaczynam opisywać.
Skończyłoby się na tym, że położyłabym się i już nie wstała.
Bierz mnie skąd przyszłam i cześć. Miałoby to sens?
Zaanalizowywałam się. Patrząc z dystansu mogę powiedzieć, że się nawet trochę katowałam. Ciągle chodziłam z taką ciężką głową.
Wiem, że dzieciństwo i brak obecności pewnych osób w życiu, a także moje próby przypasowania, do ciągle zmieniających się wymogów i schematów też zrobiły swoje. Naprawdę dobrze, że przyszedł czas na uświadomienie sobie pewnych spraw.
Nie od razu zacznę myśleć prosto, ale tych niepotrzebnych warstw jest codziennie coraz mniej.
Żeby zachować jak najwięcej siły na najgorsze dni, uciekam się tylko do dobrego dzieciństwa. Do tych najfajniejszych chwil. Do mamy. Do Muminków. Kocham Muminki.