Ktoś
ostatnio napisał do mnie z zapytaniem, czy ja przypadkiem powoli nie
umieram? Chyba dawno tak o tym nie myślałam.
Czy
moją walkę z rakiem można nazwać umieraniem? Choroba jest
poniekąd nieprzewidywalna, ale leczenie w trakcie którego jestem
daje mi wielką szansę na przeżycie. Moja głowa daje mi
wielkie szanse na przeżycie, choć dużo się w niej dzieje. Tak
dużo, że ciężko zebrać ten chaos w całość, no ale dziś
spróbuję.
Każdego
dnia widzę, jak dużo od nas zależy...
Jednak
coraz bardziej dostrzegam i zaczynam akceptować to, jak na wiele
rzeczy nie mamy wpływu i musimy sobie odpuścić. Bunt organizmu,
płacz za powrotem do domu, śpiewaniem, ograniczone możliwości.
Fakt, że nie możemy nic, ani nikogo zatrzymać na siłę. Mogłoby
się wydawać, że póki co wypadłam z obiegu, że wiele spraw stoi
w miejscu.
Teraz
dopiero widzę, jak wszystko się zmienia. Wszystko się porusza,
tylko że ja mam wreszcie czas to dostrzec. Horkruksy się zmieniają,
ludzie się zmieniają, moje relacje między nimi. Tak wiele czasem
chcę zatrzymać, a widzę że od jednej osoby zależy tylko połowa,
właśnie nasza połowa. Choroba skutecznie weryfikuje moje życie,
nakreśla mi nowe możliwości i jakość życia, tylko czy moja
analizująca Jadźka pozwoli mi wprowadzić nowość i puścić, to
co trzymam tak kurczowo w sobie tyle czasu?
Nadal
się boję. Momentami nadal chcę tkwić w tym miejscu i czymś, co
nie pozwala mi iść naprzód. Chociaż nic tam nie ma. Nic.
Ale
to człowiek. Czujesz się jego połową. Bo oddawałeś tak wiele w
zamian nic nie oczekując, patrząc ze szczęściem jak ktoś dzięki
tobie, ogólnie mówiąc, lepiej się czuje i ma twoje liny, żeby
wspinać się wyżej. Potem dochodzisz do wniosku, że tam miejsca
dla Ciebie nie było. I nie będzie. Czyli jednak oczekiwałeś, ale
wypierałeś to ze świadomości na rzecz dobrej relacji. Nie
chciałeś nic zepsuć... I tym sposobem sam się oszukiwałeś tyle
czasu, a teraz tkwisz w zaskoczeniu, że nie widzisz w tym wszystkim
siebie.
Ukrywam
twarz w dłoniach.
Takie
to bez sensu. A jednak tak mnie to dotyka.
Nie
warto przywiązywać się do rzeczy, ale tym bardziej,
nie warto przywiązywać
się do ludzi. Ten mój balon czeka. Zapakowany i już odpalony.
Ja muszę tylko odciąć liny i pomachać na pożegnanie. To tylko
balon... W którym są szczątki już niepotrzebnej mnie.
Teraz
staram się sobie wszystko tłumaczyć, jak małemu dziecku. Od
początku, te nowe wartości, które czas wdrożyć w życie. Bo po
prostu czuję, że warto. Choroba jest i będzie inspiracją, bez
względu na wynik tej walki. Ponoć na zmiany nigdy nie jest za
późno... Mój czas jak widać bije trochę inaczej niż osoby
zdrowej.
Chemia
zmniejsza horkruksy, ale tym samym coraz bardziej mnie osłabia.
Zbliżam się do połowy tej drogi. Każdy wlew odczuwałam inaczej.
Dwa ostatnie doprowadziły do nieplanowanych pobytów w szpitalu. Jak
na przykład teraz. Póki co, próbuję się klimatyzować, bo prędko
nie wyjdę.
Trzecia
chemia, jak do tej pory najgorsza, na chwilę zmniejszyła moją
perspektywę myślenia. Byłam skupiona tylko na tym, żeby jakoś
psychicznie ciągnąć te fizyczne doświadczenia...
Płakałam,
uwolniłam się. Mam ochotę, to płaczę i mi lepiej. Skoro muszę
być silna, żeby walczyć z ogólnym bólem fizycznym, klatki,
kłucia, wenflonów, jakichś trepanek, omdleń i mdłości, a
przeżywam to ja sama, więc trudno, pozwalam sobie być słabą. Co
nie znaczy, że się poddałam.
To
już dla mnie codzienność i tak staram się do tego podchodzić.
Szpital, chemia, dom, szpital, chemia itd. Potem przyjdzie czas na
radioterapię. Kolejne doświadczenie i wcieranie w napromienioną
skórę oleju kokosowego.
To
wszystko boli, dołuje, ale co zrobić? Nie jestem jedyna. Tutaj to
widzę. Dobrze, że są ludzie którzy chcą te pokłute ręce
trzymać i wspierać.
A
balon?