niedziela, 13 grudnia 2015

Zima zima włosów ni ma, czyli o znaku rozpoznawczym


Czy jestem na to gotowa?
Wyjmuję z głowy pęk kolorowych włosów.
A czy można być niegotowym na coś, co jest nieuniknione?
Za kilka dni zrobię to i zrzucę z głowy resztę kosmyków, które mi zostały.
Nie boję się tego, co będzie dalej, bo odrosną. Boję się pierwszego wejrzenia na siebie bez włosów.
Jako małe dziecko byłam blondynką,  chudą blondynką z grzywką i wielką diastemą - jakby tak pozostało do dziś, widniałabym na niejednym billboardzie w Londynie.
Przyszedł czas się zbuntować. Glany, czarne ciuchy i długie ciemne włosy, czekoladowe szamponetki, prostownice i lokówki. Przygodę z włosami na gumę rozpoczęłam w liceum. Od tamtej pory jest krótko. Krótko i kolorowo. Kochałam czerwienie, wiśnie, miedzie... Na studniówkę wybrałam truskawkowy szampan. Do tej pory słyszę, że ten kolor nie był moim najlepszym.
Marzyłam już wtedy o białym Sztokholmie... Nazwa farby wiązała się z moją przyszłością, czego jeszcze wtedy nie wiedziałam. Kilka razy obeszłam się smakiem, dopóki Sztokholm rzeczywiście nie potargał moich włosów skandynawskim wiatrem... Wraz z polskim śniegiem pojawił się polski blond... Wymarzony blond!
A potem zaszalałam i właściwie od tamtej pory włosy są jednym z moich znaków rozpoznawczych. Studencki róż, fantazyjny granat na premierę płyty, syrenka, następnie fiolet, który fruwa na teledysku i poszedł do telewizji, w międzyczasie przemknął żółty neon z różem i szarością, a na koniec zimny brąz z niebieskim i turkusem... Były piękne, kocham niebieski. Ewelina jak zwykle się spisała.
Jak w życiu, nie ma nic na zawsze. Kolor, po długim czasie spłowiał w zieleń, a ja tę zieleń teraz trzymam w ręce.
Zdrowie jest najważniejsze.
I tak są już trochę zniszczone.
Przyjaciółki polują na piękne chusty i czapki dla mnie. :) moje anioły i poprawiacze humoru.
Jakoś to przetrwam.
Od pewnego czasu wzbraniam się trochę od słabości. Nie dopuszczam do siebie smutku, łez. Jednak wiadomo, nie da się tak do końca... Nie można.
Do tej pory byłam chodzącą emocją, a ostatnio wręcz denerwuję się czasem na siebie, jak zaczynam to przeżywać.
No ale nie popadam też w przesadę. Nie trzymam tego kurczowo w sobie. Mówię  krótko o tym, co mi siedzi w głowie, a potem ucinam temat. Piszę tekst i  czytam książkę, żeby wkręcić się w inny klimat. To jest mój złoty środek.
Nie warto trzymać w sobie emocji i łez. Więc daję sobie teraz chwilę na taką wrażliwość na siebie, a potem idę dalej. Do przodu. Zęby mi na szczęście nie wypadną, więc uśmiecham się dużo :-)

I żeby tylko nie dać zmiażdżyć się kolosom
Gorgonom nie dać się wzrokiem obrócić w kamień


Czytam. I jem naleśniki.


sobota, 5 grudnia 2015

W(y)łączona analiza


Nie wiem co trzeba robić, żeby być szczęśliwym.
Szczęście to chyba sprawa indywidualna. Jesteśmy ludźmi, podobnymi do siebie, więc jeśli ktoś przeczyta wpis i pomyśli o sobie - to dobrze. Jeśli pomyśli o kimś innym - też dobrze. Dowolność w interpretacji (byle nie za duża, bo słyszałam już o swoim pogrzebie) dozwolona.
Dzisiaj o rozmyślaniu na wszystkie złe sposoby.
Jak ja lubiłam komplikować sobie życie. Głównie przez analizowanie wszystkiego do ostaniej najmniejszej myśli, która w rzeczywistości już dawno wybiegła poza analizowaną sytuację. Każdy szczegół rozbijałam na kawałki i robiłam z nich oddzielene historie, mające co najmniej trzy zakończenia. A dana myśl była prosta jak... Hm... Na przykład wyjęcie listu z koperty.
A jak źle otworzę?
No to porwę i nie przeczytam pewnie najważniejszego... A jak tam jest coś naprawdę ważnego? A może coś złego? Może ten list jest przeterminowany? Boże! Nie zdążę odpisać! Trzeba zamazać adres (ale czym, żeby nie było widać!) przecież ktoś może wyjąć ze śmieci i przeczytać. W zakładzie komunalnym na pewno czytają... O nie! Oni będą znali mój adres! I będą wiedzieli, że takie listy przychodzą do mnie! O nie.
I tego było za każdym dużo dużo więcej... Oczywiście to fikcyjny przykład. Jednak widzicie, że w pewnym momencie można się zmęczyć.
Dokładamy do tego cechę, myślę znaną Wam z doświadczenia - chcę wszystko na już...
i na koniec złoty medal nadinterpretacji.
Stały schemat (zbieżność nazwisk i zdarzeń przypadkowa - nie doszukujcie się kogoś konkretnego, bo byłoby ich zbyt wielu ;))
Poznałam chłopaka. Miał na imię Igrek Iksiński. Fajny był, fajnie mi się z nim gadało. Uśmiechał się do mnie, mieliśmy wspólne tematy. Lubił podobne rzeczy, miał podobne zainteresowania. Podobało mu się jak śpiewam. Kurcze on jest nawet przystojny, jak tak opowiada o swoich pasjach. I te oczy... i nos (nos to chyba mój fetysz). Rozmawiamy już kilka godzin i się nie nudzimy. Odprowadził mnie do domu. O, jak mi miło. Jaki on miły. Tak ładnie się uśmiechał. Czy on mi się podoba? Czy  ja mu się podobam?  Ciekawe co by było, jakbyśmy się spotykali? A jakbyśmy wyglądali razem? Jak on by się czuł, gdyby spotykał się ze mną i moimi przyjaciółmi? Zaakceptują go? Jeju. A jak on pozna mnie bliżej i stwierdzi, że jednak się nie nadaję? A jak się nie odezwie już nigdy? Pewnie mu się już jakaś podoba, a on potraktował mnie jak dziewczynę do towarzystwa, żeby sobie pogadać. Na pewno nie mam u niego szans. Na pewno mu się nie podobam, no bo co może mu się we mnie podobać?! Błagam (tak, wiem co myślicie). Pewnie już nigdy się nie odezwie, albo gdy spotkamy się kolejny raz to poklepie mnie po plecach jak połowa facetów, których znam.
Mam dużo kumpli. Doceniam to. Jednak przy nich też jestem kumplem. Mniej we mnie tego czegoś, a więcej tego, czego kumpel w danym momencie potrzebuje. Wśród takich środowisk przewijają się też tacy, którzy zdecydowanie nie są kumplami i może nawet nie chcą nimi być. Obserwując mnie w tym środowisku skutecznie dowiadują się, że potrafię być świetną kumpelą, przyjaciółką. Super sprawa. I już czuję potrójne, delikatne uderzenie w plecy otwartą dłonią.
A może to moja kolejna teoria? Moja kolejna analiza? Gdzie jest luz i myśl, żeby to zostawić, niech samo się dzieje...
Teraz uważam, że w gruncie rzeczy to kumpelstwo nie jest takie złe, bo nie trafiłam do tej pory na nikogo z litości, a to byłoby dużo gorsze.
Wracając do analizy i nadinterpretacji.
Przekładam teraz te cechy na życie obecne - życie szpitalne.
Nawet nie zaczynam opisywać.
Skończyłoby się na tym, że położyłabym się i już nie wstała.
Bierz mnie skąd przyszłam i cześć. Miałoby to sens?
Zaanalizowywałam się. Patrząc z dystansu mogę powiedzieć, że się nawet trochę katowałam. Ciągle chodziłam z taką ciężką głową.
Wiem, że dzieciństwo i brak obecności pewnych osób w życiu, a także moje próby przypasowania, do ciągle zmieniających się wymogów i schematów też zrobiły swoje. Naprawdę dobrze, że przyszedł czas na uświadomienie sobie pewnych spraw.
Nie od razu zacznę myśleć prosto, ale tych niepotrzebnych warstw jest codziennie coraz mniej.
Żeby zachować jak najwięcej siły na najgorsze dni, uciekam się tylko do dobrego dzieciństwa. Do tych najfajniejszych chwil. Do mamy. Do Muminków. Kocham Muminki.

sobota, 28 listopada 2015

Początki


Testuję aplikację bloggera. Nie wiem jak to wizualnie się przedstawi.
Wpis tworzył się między 20:00 a 22:00.
Jest żółto. Bardzo żółto. Z niektórych sal dobiegają systematyczne piski aparatów lub info paneli relacja pacjent - pielęgniarka. Słychać rozmowy o życiu, śmiechy, nawet radio, ale takie którego nie znam, bo jeszcze nic znajomego nie obiło mi się o uszy. Pachnie gumą balonową, bo to pora, w której wszystko jest dokładnie sprzątane, sprawdzane i segregowane.
Wczoraj zaliczyłam pierwszy wlew chemii. Myślałam, że od razu zacznę coś odczuwać. Dopiero po kilku dniach organizm pokaże mi, jak walczy.
Liczyłam na to, że nie wywinę podświadomie żadnego numeru. Nie chciałam sprzeciwiać się leczeniu, ale chyba taka moja natura, że muszę coś jednak sobie zawsze pokrzyżować (żeby potem nabierać świadomości).
Początkiem jest sam fakt związany z tym, co siedzi w moim organizmie, jak się teraz okazuje od dziecka (!). Następnie kolejny pagórek, czyli emocjonująca biopsja, gdzie przy szybkiej reakcji doskonałego lekarza udało się zarówno pobrać wycinek, jak i uniknąć mojego zderzenia z zaświatami.
Przyszedł czas na etap - chemia i przeciwciała.
Jak sama nazwa wskazuje, to coś co sprzeciwia się naszemu ciału. Walczy z nim.
Po pół godzinie wystąpiła reakcja alergiczna. Nie będę rozwodzić się nad szczegółami, choć lubię, jednak nie ma to sensu. Przerwano proces podawania przeciwciał i podano chemię. Na razie nie ma planów na ponowne podanie killera horkruksów.
Wlew chemii zakończył się o piątej rano wraz z pomiarem temperatury. Na chwilę mogłam odetchnąć i przewrócić się na drugi bok. Cóż za przyjemność!
Od śniadania do wieczora poleciało kilka zwykłych kroplówek, które skutecznie absorbowały moją siłę przez cały dzień.
Opadam na łóżko zmęczona, ale zadowolona. Uśmiecham się. Przyjaciele mnie odwiedzili, mama była.
Jestem w dobrych rękach, najlepszych w Polsce. Kobieta, którą poznałam na swoim oddziale, w innym szpitalu (gdzieś na śląsku chyba) usłyszała wyrok trzech miesięcy życia. Dziś kończy kolejną chemię tutaj. Ma doskonałe wyniki. Niedługo jedzie do domu.
I u mnie też wszystko idzie w dobrą stronę, porusza się naprzód, mimo przeszkód.
Dziękuję za każde dobre słowo i za każdą pomoc. Za to, że nie jestem samotna mimo, że jestem tu teraz sama.
Nie wiedziały Horkruksy w co się pakują. Ja sama też nie, ale chyba powoli się dowiaduję.

wtorek, 24 listopada 2015

A to było tak

Wszystko stało się tak nagle. Jak to zwykle w życiu bywa. Wiele rzeczy dzieje się z zaskoczenia. Nie da się wszystkiego przewidzieć. Ale nie ukrywajmy... W tym przypadku miałam wpływ na to, jak szybko będę o tym wiedzieć. Spróbować bardziej zadbać o swoje zdrowie, zainteresować się nim. Młodzi ludzie zazwyczaj nie myślą o takich rzeczach. Myślą o studiach, o muzyce, o nowych butach, o tym żeby dostarczyć dokumenty do dziekanatu, zrobić ściągę, przeczytać książkę i kupić babci leki, bo o to prosiła. No bo chorują tylko starsi. Młodzi po prostu żyją.

To był dość zakręcony dzień, dużo sobie zaplanowałam, jakieś zakupy, coś tam. Cieszyłam się, bo wreszcie mogłam zmienić okulary. Po trzech latach. Rysa na rysie, paluchy czasu, a kolor czarny obraziłby się, jakbym użyła go przy opisie tych oprawek. Zaszalałam też z kolorem kredki do ust. Piękny buraczany róż. W sam raz na jesień.
Dzień wcześniej byłam u rodzinnego na ekg i dostałam skierowanie na powtórkę badań na pogotowiu. Gdy wreszcie po trzech godzinach czekania dostałam się do gabinetu, lekarz nie brał na poważnie moich objawów... Uznał mnie za histeryczkę, bo zdenerwowałam się na kobietę, która weszła ze swoją córką z ulicy, a to już była dziesiąta taka osoba z kolei. Nie mogłam w nieskończoność z bólem czekać na swoje nazwisko. Cały czas byłam spokojna i bardzo wyrozumiała, bo rozumiem, że kogoś boli bardziej. Lekarz podał mi syrop na uspokojenie i kroplówkę z lekiem przeciwbólowym. Zrobił badanie krwi. No anemia i za mało jakiś krwinek. Popatrzył na żelazo, które przyniosłam ze sobą i wysłał do domu. Na drugi dzień czułam się normalnie, więc wszystko potoczyło się, jak napisałam na początku.

Lubię posiedzieć sobie w nocy. Coś poczytać, popisać, posprzątać... Było chwilę po pierwszej i niestety zmuszona byłam obudzić mamę, bo ból który odczuwałam nie był normalny. Oprócz klatki bolały mnie zęby, dziąsła, szczęka – a to oznaczało, że coś niedobrego dzieje się z sercem. Od dłuższego czasu (jakiś dwóch miesięcy) leżąc na plecach czułam też przetykanie w tchawicy, jakby dwie chrząstki o siebie zawadzały, więc oddech nie był płynny. Oczywiście myślałam, że to przez moją niedomykalność strun głosowych, ale lekarz rodzinny tego nie sprawdził.
Tamtej nocy czułam ból, podobny do tego, który odczuwamy po dziesięciokilometrowym biegu w zimie, wdychając mroźne powietrze.
Funkcjonariusze pogotowia powiedzieli, że jeśli chce to mogę sobie pojechać z nimi, a jeśli nie chcę, to nie muszę.
Stwierdziłam, że jeśli mają podać mi coś, czego nie mam w domu, a to może pomóc, pojadę.
Była pierwsza w nocy. Lekarz dyżurny (NA SZCZĘŚCIE inny niż poprzedniej nocy) zrobił ekg, zbadał krew, zrobił usg serca i prześwietlenie płuc. Był to jeden z najbardziej ironicznych lekarzy jakich w życiu spotkałam, ale jestem mu wdzięczna, że akurat on tam wtedy był. Po wykonaniu prześwietlenia, czułam że coś jest nie tak, bo sanitariuszka zaczęła wozić mnie na kolejne badania na wózku. Czułam się coraz gorzej, przede wszystkim psychicznie.
Nic nie wiedziałam.
Kardiolog tylko wspomniał, że na usg nic nie widzi, ale zatroskany życzył mi bardzo dużo zdrowia.
Badania zakończyły się około trzeciej nad ranem. Lekarz internista miał pojawić się o siódmej. Nie pozwolili mi wrócić do domu, bo zwyczajnie się nie opłacało (do tej pory nie wierzę, że się na to zgodziłam). Przesiedziałyśmy więc z mamą na poczekalni, na plastikowych krzesełkach (potem dostałam łóżko ale nie chciałam spać... w obecnej sytuacji, czyli wielkiej niewiadomej było trudno) do dziewiątej rano. Wtedy pojawiło się dwoje lekarzy, którzy oświadczyli mi, że to nowotwór układu chłonnego. Dodali również, że od razu kierują mnie do Lublina do Centrum Onkologii Ziemi Lubelskiej.

Usłyszałam onkologia... Niby mam już do tego dystans a powiem Wam, że płaczę jak to piszę. Zaczęłam się o wszystko martwić. O to, że miałam iść do pracy, o to że nie mamy pieniędzy, że moja mama jest bez snu i cały czas płacze, a ja razem z nią. Nie wiedziałyśmy do końca, co się dzieje. Na karetkę czekałam już w tzw. izolatce, w której leżała na kroplówce jeszcze jedna pani. Przy niej, siedziała jej córka. W ich obecności lekarz jeszcze raz wszystko powtórzył. Kobieta, która widziała mnie kilka dni wcześniej na scenie odbierającą nagrodę z rąk prezydenta, była świadkiem mojego wzlotu i zaraz upadku. Była pierwszym wsparciem psychicznym, pełna empatii i życzliwości. Mam nadzieję, że uda mi się jej jeszcze kiedyś podziękować osobiście.
Oczywiście na linii, na gorąco była też moja najbliższa rodzina – mama, babcia i dziadek, ciocia, wujo i szwagier, którzy z marszu organizowali wszystko pod wyjazd, no i przyjaciele – Asia, Mateusz, Michael, Karola, Kamil i Ala (pozostaję przed Wami w najniższym ukłonie do końca życia).
Dalej wszystko potoczyło się we łzach.
Rozmowa z lekarzem. Mówiąc mi, że nie jest dobrze, miał minę tak smutną, że na chwilę przestałam słyszeć. Widziałam tylko tę twarz.
Kolejne usg, na którym zobaczyłam serce... No i jego – horkruksa.
Mam nadzieję, że nie zobaczę już nigdy czegoś takiego na usg ... Ewentualnie dzidziusia...
Trzeba było działać szybko. Położyli mnie na jaskrawożółtej sali wraz z dwiema sympatycznymi paniami (które niestety nie miały już włosów, co spotęgowało moją włączoną analizę), dostałam od razu sterydy dożylnie (dzięki nim lepiej oddycham) i zajął się mną inny lekarz prowadzący, a na drugi dzień już zaplanowano przeniesienie mnie do drugiego szpitala na biopsję. Dołowało mnie nawet to, że lekarze i pielęgniarki z onkologii tak bardzo zachwycali się kolorem moich włosów, a ja je mam niedługo stracić...
Przerażające jest, jak szybko zmieniały się kolejne polecenia, działania. Zazwyczaj jest tak, że idziesz do lekarza, czekasz, idziesz do kolejnego lekarza, robisz badania, czekasz, idziesz do lekarza itd. A tutaj tak szybko. To nakręcało we mnie świadomość, że moje zdrowie to poważna sprawa.
W kolejnym szpitalu poleżałam trochę, dzięki temu odkryłam w sobie wyrozumiałość, dużo pokory i przede wszystkim zaczęłam chłonąć (słowo bardzo na czasie) siłę od wszystkich, którzy dowiedzieli się o całej sytuacji. Zasypaliście mnie wiadomościami, obecnością, telefonami, chęcią pomocy i wsparcia. Przecisnęłam się przez Wasze wielkie sitko i na nim został ten strach i smutek. Z tego gruzu odkryłam w sobie pokłady odwagi, siły i wytrzymałości. Mam nadzieję, że będę je miała do końca. Do końca choroby... i do końca życia.
Jak już wyzdrowieję, chcę skoczyć ze spadochronem i wytatuować pokłute ręce, ale przede wszystkim chcę zrealizować kilka ważnych planów, z którymi tak długo zwlekałam przez całe życie, aż do tej chwili. Jednak najważniejsze jest i będzie - moje zdrowie i zdrowie moich najbliższych.

Badajcie się. Zaczęło się od tego, że po roku (PO ROKU!), zrobiłam badania profilaktyczne krwi. Badajcie krew i wszystko inne, róbcie zdjęcia klatki piersiowej i tych miejsc, które Wam dokuczają. Ząbki przeglądajcie. I dbajcie o serducho!
To nie będzie hipochondria.
Kochajcie siebie. Miłość to dbanie o siebie.

Horkruks boli ostatnimi dniami, ale staram się o tym nie myśleć. Puchnę jak rozdymka. Podnoszę odporność na chemię. I mam nadzieję, że tylko na chemii się skończy.

niedziela, 22 listopada 2015

Kamienista droga z dobrami w plecaku i misterny scenariusz

Żyć, jeśli nawet nie masz nic - tak śpiewają polscy wokaliści wykonując utwór Jerzego Dąbrowskiego i śp.Jarosława Kukulskiego. Piękna piosenka i piękne słowa.
Żyj nawet jeśli WYDAJE CI SIĘ, że nie masz nic. I do zamkniętych musisz pukać drzwi...

Warto w chwili zwątpienia przypomnieć sobie o tym, jak wiele mamy. Albo jeszcze lepiej, w chwili szczęścia zapamiętać motywy które sprawiają, że nasze życie ma sens i gdy zaczynamy wątpić, wyciągać je przed siebie.

No bo każdy coś ma. Tylko nie każdy potrafi to dostrzec. Tak się zdarza też w przypadku, gdy mierzymy wyżej, a nie możemy tego zdobyć, osiągnąć popadamy w przekonanie, że nic nie mamy. Wiem co mówię, bo często siedząc pod kołdrą ze słuchawkami na uszach albo gorzej, żaląc się przyjaciołom mówiłam, że nic nie mam.
Zaraz zaraz? Oni tu siedzący już czymś (kimś) są. Muzyka czymś jest.
Ale nie, bo ja tak lubię. Lubiłam.
Lubiłam sobie posiedzieć i pogadać: „Ojeju do niczego się nie nadaję, mam już tyle lat, a jeszcze w tym życiu nic nie zrobiłam. Ja nic nie mam.”
Znacie to?
Do szału doprowadzało mnie, gdy ktoś mówił, że się za bardzo nad sobą użalam. Ja użalam? Ja tylko stwierdzam jak jest. Jest ch... cholernie źle.
Dzisiaj przyznaję – Tak Jadźka, użalałaś się nad sobą. Tak było Ci łatwiej, niż przełamać się i ruszyć w drogę prób i błędów, ale iść do przodu.
Gdzieś zasłyszałam, że na prostej drodze człowiek potrafi się złamać. Moja droga była prosta do tej pory. A jednak potrafiłam się złamać, usiąść i płakać. Tylko po co?
Teraz ścieżka, jaką widzę na horyzoncie, to jedna z najcięższych, najbardziej kamienistych i ciernistych jakie w życiu widziałam i po jakich stąpałam. Ale jednocześnie najlepszych jakie mogłam wybrać. Bo żadna droga nie nauczyłaby mnie tego, czego ja uczę się od tej pamiętnej chwili. Odkąd jestem świadoma swojej choroby staram się wyciągać z niej jak najwięcej. Ani razu nie zadałam sobie do tej pory pytania dlaczego ja, chociaż w życiu zdarzało mi się to, z perspektywy czasu, nawet w głupich sytuacjach.
Wszystko w życiu jest po coś.
Coraz bardziej mam wrażenie, że to co się dzieje, to misternie napisany scenariusz, który odgrywam, w którym każde wydarzenie ma swoje specjalne, chronologicznie ułożone miejsce, w którym nie ma miejsca na pomyłki.

Uświadom sobie, jak wiele masz. Wtedy życie stanie się mniej bolesne, a może i nawet piękniejsze. 

piątek, 20 listopada 2015

Analiza stanu egzystencjalnego malinowej galaretki z Horkruksem w środku


Normalne życie.
Najpierw szkoła, pod koniec edukacji pojawił się drugi życiowy tor – muzyka. Potem wyjazd do pracy do Szwecji, (bardzo szybki) powrót i (krótka) edukacja na studiach, albo raczej życie studenckie. Drugim torem... Koncerty, jamy, wyjazdy, pisanie tekstów, próby, płyta i wszystkie przyjemności z tym związane, jak nagrywanie, współpraca przy tworzeniu okładki i koncert premierowy. W międzyczasie, w każdym z tych etapów pojawiało się wiele nowych celów i planów w mojej głowie, które były skrzętnie zapisywane w dziennikach, na kartkach, czekając na swoją kolej.
W całej tej historii przewijał się mój charakter - drobiazgowość, „włączona analiza”, narzekanie i sentymentalność. Trzeba dodać do tego impulsywność i neurotyczność. Dzięki temu moje życie nie było i nie jest nudne, ale i przez to też niełatwe.
Mówi Wam coś syndrom braku kopa? To czas kiedy wiemy czego chcemy, ale nie wiemy jak się do tego zabrać. Brak motywacji i konsekwencji skutecznie nam to utrudnia. Pomimo tego, iż ludzi z dobrym słowem wokół siebie mi nie brakowało wiedziałam, że jeśli sama sobie nie przetłumaczę, nikt nie da mi tego przysłowiowego kopa tak mocno jak ja sama. Ale wiecie jak to jest. Człowiek lubi się ze sobą pieścić, boi się zmian, wyjścia ze strefy komfortu, która jakby się przyjrzeć wcale nią nie jest. Jest wegetacją. Martwym punktem.
Tak było w moim przypadku. Nie wiem jak bardzo infantylnie to zabrzmi, ale dopiero ten impuls, ta wiadomość naoliwiła moje mózgowe zębatki niektóre nawet nieużywane i sprawiła, że zaczęły pracować na nieco wyższych obrotach.

Chłoniak. Nowotwór. Guz. Chemia. Wyrok.

Ja – dwudziestokilkuletnia wokalistka, która wraz z zespołem w tym samym czasie przeżywa swoje pięć minut. Dziewczyna zdolna do miłości szukająca jej wręcz desperacko (dopiero teraz zastanawiam się po co), człowiek chcący się wymknąć z małego miasta do miejsca, gdzie mógłby się rozwijać
I nagle takie coś.
No wiecie co?!
Nagle trzeba przestać myśleć przyszłościowo, a zacząć przeżywać każdy dzień, jednocześnie wciąż czekając na niezależne ode mnie decyzje.
Jak pięknie jest mieć sprawy w swoich rękach. Człowiek tego nie docenia, dlatego dużo przelatuje mu koło nosa.
W moich rękach jest teraz tylko jedna sprawa – nie poddać się. Wierzę, że po tym wszystkim będę już miała tę ostatnią część do mojej machiny, którą posuwam się naprzód przez życie – Ta ostatnia, najważniejsza część to siła. Wtedy strefa (dys)komfortu nie będzie dla mnie żadną przeszkodą.

Postanowiłam pisać w trakcie mojej drogi. Teraz poznaję siebie na nowo. Pojawia się dużo nowych myśli i wątków, które niewątpliwie zasługują na uwagę. Przeleję je tutaj.
Na koniec, ale jednocześnie drogą wstępu przedstawię Wam krótko swoją sylwetkę.
Jak w jeden z dziesięciu.
Mam na imię Jadwiga. Moją największą pasją jest śpiew. Muzyka jest dla mnie jak oddech, jak życie. Najważniejsza.
Poza tym lubię pisać. Głównie na papierze, ale w tym przypadku zrobię wyjątek.
Od zawsze interesowało mnie też dziennikarstwo radiowe. W tym kierunku udało mi się ruszyć działając w lokalnym radiu.
Do tej pory chciałam też pokierować swoje życie w kierunku dietetyki, bo i ta dziedzina od zawsze bardzo mnie pasjonowała.
Jestem też zapaloną maniaczką budowania domków w grze The Sims, co jest chyba kolejnym moim szczątkiem po marzeniach o byciu projektantem wnętrz.
Lubię też pływać, żeby nie było, że działam tylko umysłowo, chociaż z lenistwa do tej pory tak było. Nie ma co owijać w bawełnę.

 Na początku przyszłego tygodnia przyjdzie czas na kolejny krok.