piątek, 18 listopada 2016

Muzyczne wibracje i radioterapia

migu migu w wieku ok. 7 lat 

Dziś miałam kontynuację snu z Gonciarzem. Wczoraj śniło mi się, że z nim rozmawiałam. Dzisiaj znów śniło mi się, że z nim rozmawiałam i dodałam, że to niesamowite, bo dopiero napisałam na Facebooku, że mi się śnił... i co? Znów się okazało, że to był tylko sen... Szkoda.
Uwielbiam faceta. Kreatywny, ciekawy, z pasją, inteligentny. Polecam Gonciarza na YouTube. W dużym skrócie mówiąc, człowiek, który dokumentuje swoje życie w Japonii, obecnie przyjechał w odwiedziny do Polski, dlatego tak to przeżywam. Ale polecam, książki i kanał na YT Krzysztofa Gonciarza. Sprawdźcie sobie. 

Mija już pięć dni odkąd codziennie przemierzam 104 kilometry, żeby ogłuszyć horkruksa. Kładę się na dziesięć minut pod gigantyczny przyrząd wyglądający trochę, jak mikroskop. Nic nie boli, słychać co jakiś czas buczenie przy padaniu wiązki. To wszystko. 
Czuję się bardzo dobrze, każdy dzień przynosi mi wiele powodów do radości, a to tworzy wokół mnie ochronę przed ogłuszaniem samej siebie. Każdego dnia przytulam do siebie również myśl o muzyce, która unosi mnie ponad tym wszystkim. Tworzenie nowych piosenek, próby, nagrywanie live sesji z drugim już zespołem, zapuszczanie się w nowe rejony nieodkrytej muzyki, słuchanie płyt i chodzenie na koncerty. Kwintesencja życia. Dzisiaj pozwoliłam sobie na tę przyjemność obcowania z żywymi instrumentami i muzycznymi żywiołami, idąc na koncert. Ludzie z pasją, czyli tacy, których obecność uruchamia moje pozytywne wibracje i sprawia, że chcą one lecieć w każdą stronę świata i w każdego napotkanego człowieka, rozgwieżdżali moje oczy i duszę. Uczucie chyba równie piękne, jak zakochanie, ale na pewno bardziej niewinne i mniej zaślepiające. Dlatego zatracam się w tym bez reszty, bez konsekwencji. Opadam po dniu pełnym emocji na łóżko w nadziei, że takich chwil, jak dzisiaj będzie więcej.

Pozytywne wibracje.
Kiedyś nie do końca wiedziałam, o co w tym chodzi. Dzisiaj wiem, że to życie w zgodzie ze sobą, usuwanie negatywnych przeszkód między swoimi relacjami z ludźmi, piastowanie własnego życia, bez szkody dla drugiego człowieka i szczera uprzejmość oraz sympatia wobec niego. Ale to również coś, co pozwala nam się odbić od świata, dla mnie tym jest właśnie muzyka. Wyobraźcie sobie, że przy radioterapii wysusza się gardło i struny głosowe są ciągle podrażnione, co jest jednoznaczne z tym, że trzeba sobie odpuścić śpiewanie, aż do pełnej regeneracji. Już mi to na początku zapowiedzieli. A ja wstaję rano, maluję oko i śpiewam drugi głos Jill Scott, po czym łapię się na tym, że śpiewam, przestaję, a za chwilę znów dodaję akcenty jakbyśmy śpiewały w duecie. No i jak tu się powstrzymywać od śpiewania, jak ja mam amnezję, bo ciągle się zapominam, że nie wolno! Poza tymi małymi wykroczeniami inhaluję struny, nawilżam, piję wodę itp. i przygotowuję się na wielki powrót, zaskoczenie samej siebie, co ostatnio wokalnie coraz częściej mi się udaję. Póki co, zacieram ręce przed pokornym i wdzięcznym powrotem na scenę.
Ole.

piątek, 4 listopada 2016

4 listopada

4 listopada. To chyba zawsze będzie najważniejsza data w moim życiu. To dzień, w którym równo rok temu, moje życie przewróciło się do góry nogami. Zadrżały niepewne fasady, strefa komfortu przestała istnieć. Wielki podręcznik do nauki życia i przetrwania spadł mi na głowę. Nie mogłam być obojętna. Mam nadzieję, że ta wiedza zostanie mi do końca i będę potrafiła ją odpowiednio wykorzystać. Moje doświadczenie, to również refleksja dla Was. Nie bez powodu to się wydarzyło między nami wszystkimi. To lekcja również dla Ciebie.
Myślałam, że dzisiaj już napiszę – jest 4 listopada, mija rok, a ja jestem zdrowa. Niestety, życie jest mało przewidywalne i pomimo starań, zarówno moich jak i wielu ludzi, nie mogę tego napisać. Chociaż wiem, że już naprawdę niewiele zostało. Mocno w to wierzę.
4 listopada, moja mama usłyszała od lekarzy, że mogę umrzeć w każdej chwili, przez horkruksa. Walczył ze mną skubany. Chciał mnie wrzucić w bukszpan w trakcie jazdy. Chwała Bogu, nie udało mu się, choć DWA RAZY był blisko zwycięstwa. Mam nadzieję, że już nigdy więcej się nie odważy.
Mija rok. Pragnę tu i teraz podziękować wszystkim ludziom, zaczynając od tych, którzy byli, są i będą - mojej rodzinie i przyjaciołom. Wielki szacunek za poświęcenie, oddanie, za miłość i przyjaźń. Żadne z Was nie musiało w żadnym stopniu rezygnować z części swojego życia dla mnie. Dziękuję.
Chcę podziękować także wszystkim tym, którzy stanęli w tym czasie na mojej drodze, całemu personelowi szpitali, w których przebywałam, pacjentom fighterom, których poznałam, ludzi którzy nieśli pomoc całej mojej rodzinie w tym trudnym dla nas czasie, tym którzy wierzyli we mnie, myśleli o mnie, modlili się za mnie. Tym którzy udostępniali posty, ODDAWALI KREW, wozili piżamy, wysyłali smsy, rozliczyli się z podatku, licytowali, grali na koncercie dla mnie, trzymali mnie za rękę, powiedzieli dobre słowo, odwiedzali, zaczepiali na ulicy, chcieli do mnie napisać lecz się bali, a wiem, że wielu jest takich ludzi. DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM. 
Jest jeszcze jedna rzecz, jakiej mogłabym podziękować gdyby była człowiekiem – to muzyka. Bez muzyki, która jest we mnie, której słuchałam, bez myśli o powrocie do śpiewania, straciłabym sens życia. Jestem szczęśliwa, że mogę jej tak mocno doświadczać. Ona ma niesamowitą siłę, która jest była i będzie dla mnie uzdrowicielem.
Już zalałam klawiaturę, więc kończąc dopiszę, że robienie dobra jest super i DOBRO POWRACA, zobaczycie.
Ja już tego doświadczyłam. 
Kłaniam się.
Jadźka Fighter.

wtorek, 18 października 2016

Będę siedzieć na krzesełku i słuchać radia


Coraz częściej oglądam przez okno nakrapiany deszczem pejzaż. O ile blokowiska można nazwać pejzażem. Chociaż, stoi piękne, duże drzewo między blokami? Stoi. Dzieli się z podmokłą, smutną trawą opalonymi letnim słońcem liśćmi. Jest pięknie, szczególnie teraz. Najbardziej lubię jesień i wiosnę. Kiedy wszyscy chandyrczą się na wszystko i wszystkich, ja cieszę oczy szarym niebem, mokrym asfaltem, miastem przeglądającym się w lustrach i widoczną parą z ust. Cieszę się każdym dniem... No, nie każdym. Jestem wredna, niecierpliwa, odbieram krytykę jako atak, narzekam na bałagan i swojego brata, na to, że nie udaje mi się zrobić wszystkiego, co zaplanowałam, bo za późno wstaję i za dużo planuję, a potem się zawodzę.
Dzisiaj jednak pocieszna była dla mnie każda chwila. Jestem szczęśliwa. Naprawdę. 
Dziś całuję swoje życie prosto w usta. Kocham.
Mimo tego i dzięki temu, co przeszłam.
Ostatnio, jak wiadomo, śmiertelną chorobę.
W szybkim tempie pozbierałam się na tyle, na ile mogłam i wróciłam do codziennego życia, momentami zbyt często zapominając, że to była lekcja na całe życie.
Nocą myślałam sobie – gdyby okazało się, że wyniki nie są idealne i będę musiała kontynuować leczenie, będzie to dla mnie znak, że jeszcze nie nauczyłam się wszystkiego, nie przyswoiłam wiedzy na tyle dobrze, by można było zakończyć naukę.
Człowiek uczy się przez całe życie. To po pierwsze. Po drugie. Dostałam dodatkowy materiał do nauki i trzeba go przyswoić. Myślę, że warto.

Radioterapia – kumpel mówi – przyjeżdżamy do Jadźki, wchodzimy, a tam Jadźka siedzi i słucha radia. Leczy się. No, tak. Tak będzie. Też.
Konkretniej radioterapia, to naświetlanie komórek nowotworowych wysokimi dawkami promieniowania jonizującego. Wiązki tego światła niszczą szybko dzielące się komórki, zarówno chore, jak i niestety zdrowe. Spadają wyniki krwi – płytek i białych krwinek, brakuje sił, czasem skóra zostaje podrażniona. Takie leczenie, w skutkach ujawnia się dopiero po paru latach. Ale, może ususzy guzy, a to najważniejsze. Sami Wiecie Kto nieźle ukrył horkruksy w moim organizmie, ale nie pozwolę, żeby przejęły one nade mną kontrolę. Potter dał sobie z nimi radę. Ja też dam sobie radę.

Dzisiaj, jak tak drugi raz dostałam w twarz wynikiem, zobaczyłam, jakie to wszystko piękne i jak szybko przemija. Lista zadań, dużo czasu. No, nie ma czasu. Moje robienie wszystkiego na ostatnią chwilę się tu kompletnie nie sprawdza, bo może tej ostatniej chwili nie być. Ja nie mówię tu o śmierci, ale o czymś, na co w ogóle nie będę miała wpływu. Jak teraz. Leczenie, znów lekkie wybicie z rytmu. 
Przyszłość jest zdradliwa, dlatego wciąż nas namawiają ŻYJMY TYM CO JEST TERAZ! Mają rację. Przeszłość, to coś, na co nie mamy już wpływu. Pamiętamy ją, nie po to, żeby ciągle w niej siedzieć, ale po to, żeby zobaczyć jakie błędy popełniamy, móc się na nich uczyć, żeby zobaczyć, co nam sprawia radość, daje nam szczęście i do tego dążyć. Przyszłość jest czymś, na co wpływ mamy pośredni. Tu teraźniejszość pociąga za sznurki. Wyjmujesz trochę bodźców z przeszłości, dodajesz do niej pragnienie, czynność i myśl o tym, że to kiedyś zaplusuje. Ale stoisz tu, w tym miejscu. Tu i teraz podejmujesz decyzję, tu i teraz marnujesz czas leżąc i kolejny raz przeglądając to samo, tu i teraz myślisz o badaniach, a odkładasz je na później, tu i teraz uczysz się kolejnych słówek koreańskiego i pijesz pokrzywę. Tu i teraz. Trudne do ogarnięcia. Bardzo. Trudno w pędzie pomyśleć, właśnie idę do pracy, idę, mam pracę. To tak śmiesznie brzmi. Jednak ze zwykłej rzeczy można zrobić coś o wielkiej wadze.
Nie namawiam do niepoprawnego optymizmu, bo przy takiej osobie (i sami ze sobą) można totalnie zgłupieć. Mimo to,
Mniej narzekania,
Więcej obserwowania,
doceniania,
I to, co masz zrobić dziś. Zrób dziś. Bo jutro, to wiesz.

niedziela, 11 września 2016

Gwiazdozbiory, maski i spakowane bagaże


 Niedomknięte, zmaltretowane struny głosowe przecinają dźwięki mowy na pół, o śpiewaniu nie wspomnę. Dziś ratuje mnie milczenie i wyjmowanie jedna po drugiej, tych wszystkich igiełek emocjonalnych, które wbijały się w mój umysł ostatnimi czasy.
Zbliża się październik, czas studiów, obowiązków. Znów na działkach zrobi się cicho, miasto zamilknie, wszyscy rzucą się w wir, któremu ja będę się tylko przyglądać. Nie oznacza to mojej bierności, bo wiem, że wiele osób chciałoby mieć tyle czasu dla siebie. Można go wspaniale wykorzystać. Ja już wiem, czym zajmę swoje myśli, ale zawsze gdzieś tam w środku pozostaje ta mała tęsknota za twarzami, spotkaniami i tym, że codziennie coś się dzieje.
Jednak mimo to, bardzo się cieszę, że ten oddech pomiędzy kolejnymi krokami w leczeniu wypadł akurat na wakacje. Szczęście :)
Obserwując siebie i ludzi przez ten czas, ciągle napotykam się na sprawy, które trzeba rozpracowywać. Przycisk z analizą jest ostatnimi czasy włączony. Tym bardziej, gdy zaczynam rozumieć, że popełniłam błąd, albo zauważam coś, co zaprowadza nasze proste myślenie, głęboko w las.
 Jeśli jesteśmy kimś zainteresowani, przy pierwszych spotkaniach pokazujemy się zazwyczaj tej osobie w taki sposób, żeby w miarę możliwości ukryć swoje wady, ale jednocześnie pozostać sobą. Albo jesteśmy po prostu sobą, bez kombinowania. Tymczasem niektórzy używają pewnego rodzaju maski, trochę bojąc się tego, jakie cechy posiadają. Zaczynają grać, pociągać za sznurki w swojej głowie, które nie powinny w danym momencie znaleźć się w ich rękach. Jakby sobie nie ufali, jakby nie byli dość dobrzy. Dlaczego ukrywamy się za maską wrednych, ostrych i pełnych sprzeczności, zamiast być sobą i dać się ponieść, zobaczyć co przyniesie los? Buntujemy się przeciwko sobie. A może znów, nic nie dzieję się bez przyczyny? Wiem jedno, ja rzadko pomagam swojemu szczęściu, w takich przypadkach wręcz przecinam mu drogę. Przecież, jeśli czujesz się przy kimś dobrze, nie musisz nikogo udawać i spinać się, to chyba właśnie o to chodzi. Jednak nic nie może być tak proste.
W środku szaleństwo. Przelałbyś najchętniej tej osobie wszystkie te pozytywne emocje, które tworzy w Tobie, żeby zobaczyła, jak na Ciebie działa, a zamiast nich sam tworzysz labirynty, bariery. Później wydostajesz się jakimś cudem z tego amoku, zdając sobie sprawę z tego, jak ciężko jest zamazać to wrażenie o sobie w czyjejś głowie.
Ja w takim momencie zastanawiam nad tym, że wielu ludzi przecież lubi mnie właśnie taką jaka jestem, dlaczego więc mam bać się samej siebie wobec osoby, która dopiero mnie poznaje? Jak w dobrej restauracji - jeśli jest naprawdę dobra, czy zamówienie złoży zwykły człowiek, czy ktoś ważny w branży, każdy z nich dostanie danie na najwyższym poziomie. Nie trzeba bać się samego siebie. Jeśli sobie ufasz, jeśli żyjesz w zgodzie ze sobą, to TA osoba to wyczuje. Jeśli to jeszcze nie czas, nie obwiniaj siebie, nie zniechęcaj się, jeśli jesteś dobrą restauracją, prędzej czy później pewien z pozoru zwykły klient przyzna Ci te trzy gwiazdki. Może nawet cały gwiazdozbiór.

środa, 31 sierpnia 2016

Skrzydła, które zawsze człowiek chciał mieć


Warsztaty Bluesowe. Piękny czas. Poznałam nowych ludzi i spotkałam się z tymi, których widok wywołał uśmiech i szczęście. Ponadto wyszłam na scenę i zaśpiewałam, znowu! Wyśpiewałam swoje obawy, swój strach towarzyszący mi w ostatnim czasie. Przelewanie emocji na papier i przemienianie ich w muzykę jest czymś cudownym. Pasja to coś, co niesamowicie trzyma mnie przy życiu i sprawia, że ma ono sens. Dokładniej rodzina, przyjaciele, pasja i małe rytuały – to właśnie sens mojego życia. Pragnę żyć, pragnę wciąż się uczyć, poznawać nowe rzeczy, śpiewać, spacerować po parkach i plażach, wygłupiać się, tańczyć Zumbę mimo, że nie wytrzymuję jeszcze całej sesji. Pojechać do Wrocławia do przyjaciół, do Krakowa, w góry i nad morze. Płakać na koncertach moich ukochanych artystów. Grać na ukulele, widząc na twarzach znajomych gitarzystów zażenowanie. Siedzieć kilka godzin na próbach tracąc całkowicie poczucie czasu. Klaskać na dwa, malować paznokcie, grać w Simsy, pisać różne rzeczy, czytać różne książki, poznawać nowych ludzi, flirtować, śpiewać na polu i łowić ryby. Leżeć na trawie i palić cegłę przypominając sobie głupoty życiowe. Cieszyć się na każdy deszcz i wsłuchiwać się w każdą deszczową noc. Patrzeć sobie w oczy, rozmawiać, czuć motyle i widzieć zachwyt, łzy, uśmiech na twarzach ludzi pod wpływem tego, co tworzę. Widzieć swój uśmiech po takim czasie burz. Uśmiech mojej mamy.
Chcę żyć. Chcę być zdrowa.

Nie znam wyników przeszczepu. Czasem dokucza mi ból, szczególnie w stresujących sytuacjach. Wtedy trochę się boję. Boję się, że trzeba będzie wrócić na pole bitwy, tak samo jak wcześniej. I tak intensywnie, jak wtedy. Jednak, to nie koniec świata, bo czynności wypisane w akapicie wyżej... One zbyt mocno mnie przyciągają, nie pozwalają mi siąść i czekać na wynik. Nie muszę czekać, żeby żyć i robić to wszystko. Ty też nie musisz. Mnie w niektórych czynnościach blokuje choroba, leczenie, a Ciebie? Zbyt często Twoja głowa i myślenie, własne ograniczenia i zbyt wielkie obawy. Często nie zasługujemy na to, co złego robimy ze swoim życiem, ale wydaje nam się, że zmiany mogłyby tylko pogorszyć sytuację. Gorzej. Często wmawiamy sobie, że tak jest dobrze. Nie musi tak być. Trzeba uwierzyć w swoją siłę, która jest gdzieś w środku i pomoże nam przetrwać wyjście ze strefy komfortu, przemieniając ten ruch w coś dobrego, czego pragnęliśmy od zawsze. Gdy przypominam sobie, jak wiele mam (bo wszyscy wiemy, że często o tym zapominamy), przypominam sobie równocześnie o swojej sile. Którą ma w sobie każdy. Naprawdę. W zdrowiu i w chorobie. Skrzydła, które zawsze człowiek chciał mieć.  



niedziela, 31 lipca 2016

Autoterapia

röyksopp - triumphant


Przystosowywanie się do kolejnego przejściowego rozdziału i tego, że choroba odcisnęła na mojej psychice piętno, jest trudne. Nie byłam tego tak bardzo świadoma. To, że moje życie nowotworowe wywarło też pozytywny wpływ jest niewątpliwe, ale nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogło mnie tak bardzo zniszczyć. Odkrywam właśnie kolejną skorupę zbudowaną w czasie największej walki o życie. Warstwy mojego umysłu stały się delikatne, jak skrzydła motyla. Kruche jak lód. Chwila w ogniu i już nic ze mnie nie pozostaje.

Na początku nie mogłam ogarnąć, że ludzie potrafią z malutkiego, bardzo prozaicznego powodu emocjonalnie rozwalać sobie cały dzień. Czułam się od tego wolna. Dziś znów mnie to dopada i jest mi z tym źle. Przez cały ten czas do tej pory szukałam takiego fix ideału siebie. Nie ma takiego proszku, który by wszystko załatwił. Nie jestem taka jak wszyscy i nie mogę być. Złoszczę się z tego powodu, ale przecież dobrze wiem, że chcę być inna.

Cóż, dopadła mnie proza życia, o której nie myślałam, bo skupiłam się na rzeczach wielkich, jak plany na przyszłość i tych trochę mniejszych, jak produktywne dni... Tylko okazało się to trudniejsze do zrealizowania, bo przecież opuszczenie murów szpitala, nie oznacza wcale, że jestem już zdrowa.
Tempo dla mojej psychiki i wszystkiego co z tym związane okazało się za szybkie. 
Rzuciłam się wręcz na głęboką wodę, sprawdzając czy już na pewno zmieniło się we mnie to, co chciałam. Z analizą jest raz lepiej raz gorzej, ale podgryzały mnie od zawsze również opinie wszystkich ludzi na mój temat.

Jeśli postanawiamy w swoim życiu coś stworzyć, bez względu na to, co to będzie, jesteśmy wystawieni na osąd. Od nas zależy, w jakim stopniu to do siebie przyjmiemy. Tworząc coś, najważniejsze jest jednak, abyśmy my - Ty i ja jako twórcy, byli z tego zadowoleni. Nigdy nie będzie idealnie, ale gdy widzę to ze wszystkimi wadami i zaletami, a także możliwościami wprowadzenia zmian, lub pokierowania delikatnie w jakąś stronę i nadal mi się to podoba, nadal to lub kogoś kocham – to jest najważniejsze. Możesz tak spojrzeć na swoje dziecko, możesz tak spojrzeć na swoje życie, na coś co tworzysz.
Najważniejsze jest, żebyś Ty był zadowolony z tego co stworzyłeś, jednocześnie nie raniąc innych. To nie jest egoizm. Czy czujesz się dobrze, gdy jesteś z kimś, kogo musisz cały czas uszczęśliwiać i robić to, co on lubi, zachowywać się tak, jak on lubi, a nie Ty?
Bez względu na to, czy mam lepszy czy gorszy dzień, wiem że życie jest nasze, każdy ma swoje i nikt go za nas nie przeżyje.
Nie chodzi tu o zamknięcie oczu na innych ludzi, a o otworzenie ich również na siebie.
To bardzo miłe, jeśli owoce naszej pracy podobają się innym, ale przede wszystkim to TY i ja muszę, chcę cieszyć się ze swojego życia i jego tworów. Z resztą, nie jesteśmy w stanie u każdego wzbudzić uśmiechu na twarzy. Nawet pisząc tego posta jestem wystawiona na osąd i zdaję sobie sprawę z tego, że ktoś kliknie, a ktoś inny nie. Ale tworząc ten wpis uszedł ze mnie cały niepokój. Zastosowałam autoterapię i jestem z tego zadowolona. Może komuś to pomoże. Piszę bloga również po to, żeby wracać do wpisów, które tworzyłam pod wpływem emocji, okoliczności i przypominać sobie, nawet jeśli w tym momencie coś zgubiłam, że mam to jednak wciąż w sobie. 


A w 2008 byłam fotografem, tworzyłam.





piątek, 1 lipca 2016

Powrót z plastikowym korkiem po przeszczepie na pamiątkę

angus & julia stone - paper aeroplane


Nie jestem jakąś wielką fanką piłki nożnej, ale jeśli gramy w biało - czerwonych barwach reprezentując nasz kraj w zmaganiach międzynarodowych, zawsze jest to dla mnie wielkie przeżycie. Tak jak i wczoraj. Nie wolno mi się denerwować, ale do tej pory czuję te emocje. Jest mi ciężko, bo widzę ich smutne twarze, zawiedzionego, smutnego Kubę Błaszczykowskiego i płaczącego, obwiniającego się Fabiańskiego. Jestem dumna, że grali tak pięknie i zaszli tak daleko, ale szkoda mi ich jako ludzi. Ciężko jest przyjąć do wiadomości, nie porażkę, bo moim zdaniem jej nie ponieśli, ale przegraną. W piłce i w chorobie. Tylko w chorobie płaczą już tylko kibice. Kończąc temat piłki, na jesieni MŚ. Zobaczymy, jak to się potoczy.

Można powiedzieć, że najgorsze już za mną. Spędziłam pięć tygodni w szpitalu, przeszłam pięciodniową mega chemię i pierwszy (mam nadzieję, że ostatni) przeszczep w życiu. Przeszczep komórek macierzystych. 
Bywało różnie. Starałam się przed wyjazdem jak najbardziej naładować pozytywem i energią. Bywały jednak chwile, gdy zwyczajnie miałam dość. Chciałam być już w domu, wrócić do normalnego życia, do rodziny. Wydaje mi się to już takie zwyczajne. Jestem człowiekiem, jestem bardzo wrażliwa, akceptuję to.
Minął miesiąc. Na odchodne usłyszałam, że dojrzałam.
Wystarczyło mi dziewięć miesięcy, żeby przewrócić swoje życie i namieszać w swojej głowie. Przyrządzić coś dobrego.
Jesień będzie czasem ostatecznych decyzji. Rehabilitacja, czy może jeszcze radioterapia. Na razie czekają mnie wakacje, czyli cotygodniowe kontrole, pochłanianie leków, leżenie w domu przez miesiąc i wizyta lekarska po sierpniowych, Letnich Warsztatach Bluesowych w Puławach, bo wszystko wskazuję na to, że będę mogła wziąć w nich udział. Na to czekam najbardziej.
To tak, jakby ktoś oddał mi wreszcie struny głosowe i powiedział – proszę, używaj mądrze.
Co do samego powrotu do domu, cudownie jest wrócić do mamy, brata, psa, do moich książek, łóżka, ogólnie domowego ogniska, ale jeszcze dziwnie się czuję. Trudno mi się przyzwyczaić. W pierwszej kolejności, zrobiłam to, co uwielbiam, czyli przesegregowałam sobie wszystkie swoje rzeczy. Pozbyłam się przedmiotów, które przestały mieć dla mnie jakieś znaczenie. Robię to zazwyczaj, żeby zamknąć stary i rozpocząć nowy rozdział. Jest to dla mnie ważne. Nie lubię gromadzić „śmieci”, lubię czystą sytuację zarówno w rzeczach, jak i w relacjach między ludźmi (w tym przypadku, niestety nie zawsze jest to możliwe).
Jednak nadal nie udeptałam tego swojego miejsca i jakoś nie mogę zwinąć się wygodnie w kulkę. Muszę dać sobie jeszcze czas, zaaklimatyzować się od nowa. Ważne, że wszystko idzie do przodu, że idę na warsztaty i powracam do śpiewania.
Druga płyta sama się nie zrobi.



poniedziałek, 23 maja 2016

Mniejsze kroki są lepsze niż szpagaty z zaskoczenia

hey - prędko, prędzej


Łatwiej zaplanować sobie wielkie kroki, ale już ciężej je zrobić. Na duży sukces składa się przecież kilka mniejszych, a my mimo wszystko wolimy wyznaczyć sobie ten duży cel jako priorytet, a potem rozczarowujemy się, bo nie jesteśmy w stanie go osiągnąć. To znaczy, ja tak mam.
Z resztą, każdy z nas ma jakieś cele w życiu - schudnąć, zdać ważny egzamin, poprawić swój sen czy np. przetrwać czas w szpitalu.
Zaczęłam tworzyć ten wpis jakiś czas temu i na początku twierdziłam, że trzy tygodnie to dużo, tym bardziej miesiąc i więcej. Ta myśl mnie frustrowała. Bałam się przyszłości. Wyobrażałam sobie te godziny powolnie spływające po zegarze przy szpitalnym łóżku.
Po kolejnej chemii lekarze zaproponowali przeszczep komórek macierzystych, ponieważ wynik PET wciąż pokazuje jeszcze świecącego od izotopu, aktywnego chłoniaka. Gdy dotarło do mnie, że ten pomysł za kilka dni wchodzi w życie, zdębiałam. Skrzywiłam się i zamilkłam. Przeszczep brzmi groźnie, dziwnie, obco. Bałam się jeszcze bardziej, gdy wytłumaczono mi, na czym to polega i w jakich warunkach przyjdzie mi się znajdować. Czasami lepiej jest wiedzieć mniej - pomyślałam. Ale nic. 
Przeszłam już tyle, przejdę i to.
Nowy, inny szpital, nowi lekarze, środowisko...
Trzy tygodnie wydawały się dla mnie wiecznością. Zastosowałam się więc, do systemu małych kroków.
Łatwiej jest schudnąć trzy kilo niż dwadzieścia, przerabiać trzy tematy dziennie, niż trzydzieści przed samym egzaminem. Łatwiej jest też założyć sobie przetrwanie dnia, niż dwóch miesięcy. Przetrwać jeden dzień, potem kolejny jeden dzień i następny. To pomaga też skupić się na tym, co jest tu i teraz.
Tak zleciały mi trzy tygodnie w szpitalu, chemia, pobieranie komórek i transfuzja krwi. Zjednałam sobie pielęgniarki, salowe i lekarzy, księdza i psychologa, który na takim oddziale, no i dla takiej gadatliwej osoby jak ja, jest naprawdę konieczny. To również sprawiło, że dni biegły szybciej i w przyjemnej atmosferze. Co więcej, tam można było sobie pośpiewać, bo sale są dwudrzwiowe (wejście do śluzy i do sali). Na odchodne zaśpiewałam pani doktor prowadzącej. Wzruszyła się tak jak ja, gdy śpiewam tekst tej piosenki:
To, co mam
To radość najpiękniejszych lat
To, co mam
To serce, które jeszcze na wszystko stać
To, co mam
To młodość, której nie potrafię kryć
To wiara, że
Naprawdę umiem żyć.
Ten refren dzwoni mi w głowie odkąd zachorowałam.
Pamiętam jeszcze jedną taką noc. Leżę na łóżku szpitalnym zapatrzona w książkę i telefon jednocześnie. Nagle na ekranie wyskakuje mi dymek z wiadomością... Otworzyłam rozmowę i przeczytałam godność: Nosowska Katarzyna... Pierwsza myśl – jest dużo dziewczyn, które tak się nazywają, nawet jedną znam osobiście, może to jakaś koleżanka, ale patrzę dalej. Zdjęcie w kółku. Klikam i nagle oblewa mnie dreszcz adrenaliny, jak wtedy po przeciwciałach. Kobieta, która od bardzo dawna niezwykle mnie inspiruje, urzeka i wzbudza niesamowite emocje za każdym razem, gdy ją słyszę, czy to w słuchawkach, czy (szczególnie) na koncertach. Kasia, TA Kasia. Mój mózg załapał po dłuższej chwili, że to ona. Ogarnęło mnie wzruszenie, radość, wszystko naraz. Gdy emocje delikatnie opadły zamieniłyśmy kilka ciepłych słów oraz pozdrowień. Kasia wysłała mi najnowszą płytę swojego zespołu i dała mi energię, która wyprodukowała komórki na trzy przeszczepy, nie tylko na jeden.
W skrócie – produkcja i zbieranie komórek polega na podaniu chemii, żeby wyniszczyć nowotwór, ale również komórki pływające w szpiku. Potem następuje stopniowe obniżenie odporności, po czym podaje się tzw. czynnik wzrostu. W ciągu kilku dni powstają w szpiku nowe komórki, które muszą się wyprodukować w tak dużej ilości, aby mogły przedostać się do krwiobiegu. W momencie najwyższej liczby komórek we krwi, następuje ich zebranie. Potem płyn z komórkami zostaje zamrożony i czeka na mnie miesiąc, żebym ja mogła się odpowiednio dobrze zregenerować.
Miesiąc mija co oznacza, że lada dzień wybieram się na kolejny bój z nowotworem, czyli tzw. megachemię i przeszczep. Po czterech tygodniach czeka mnie następne kilka tygodni regeneracji w domowych, lecz szczególnie rygorystycznych warunkach.

Już nie patrzę na to przez pryzmat miesięcy i długiego czasu. Idę do ludzi, których lubię, w środowisko, które znam. Ważne jest dla mnie, aby fizycznie to wszystko wytrzymać. Psychicznie wręcz nie sposób być słabym mając takie wsparcie wokół siebie. Chociaż im bliżej tego wyjazdu, tym więcej słyszę też złych rzeczy np. że megachemia jest bardzo trudna do przeżycia, że to najgorsze czego można doświadczyć, słyszę o wielu powikłaniach po przeszczepie i że choroba w niektórych przypadkach wraca po kilku latach. Mimo wszystko najważniejsze jest dla mnie to, co teraz i żeby jak najlepiej się (tym bardziej) przygotować do tej drogi. 


piątek, 8 kwietnia 2016

Nie jest mi "wszystko jedno"

myslovitz - mieć czy być

wszystko trwa,
dopóki sam tego chcesz


Miałam napisać wcześniej, ale pochłonęły mnie zajęcia zabijające czas. Jak widać udało się. Fajnie, gdyby ten czas zabijał też mojego horksruksa.
W środę przyjechałam na trzytygodniowe zbieranie komórek. Oddział nie należy do największych, ale najwyraźniej tak musi być. Wszystko tu jest jasne i czyste, codziennie naświetlane lampami sterylizującymi. W trakcie leczenia, każda bakteria z zewnątrz, po chemii staje się dla nas śmiertelna. Jest tak cicho, że idąc po korytarzu można usłyszeć własny oddech. Moja sala znajduje się na samym końcu. Wchodząc do środka, w oczy rzuca się bardzo wysoki sufit, zaklejone okna i samotność.
Myślałam, że oszaleję przez te dwa dni. Marzyłam tylko o Polnej i o tym, że budzę się i kładę spać właśnie tam, a nie tu.
Nie mam jednak wyboru. Czy aby na pewno?
Dzisiaj, po założeniu wkłucia centralnego przeszło mi wszystko. Lałam łzy na samą myśl, że muszę znów poczuć ten ból łamiących kości obojczyka. Lekarz, na którego trafiłam szybko postawił mnie do pionu. Nie było tam miejsca na moje rozczulanie. Gdy tak kręciłam się na stole zabiegowym, ten pan z igłą w ręku zapytał zniecierpliwiony - Wyraziła pani zgodę na zabieg, tak? - ja przytaknęłam, dopowiadając sobie w myślach, że przecież nie miałam wyboru. No właśnie...
Miałam wybór. Zawsze mamy wybór, jak tylko stajemy się świadomi tego, o co w tym świecie chodzi. 
Przez całe pół roku, miałam wpływ na to, co będzie się działo. Podpisywałam każdą zgodę na leczenie, ale miałam prawo odmówić. Zawsze są co najmniej dwa warianty, zawsze możemy wybrać. Lody truskawkowe czy czekoladowe. Szarą bluzę, czy elegancki sweter. Życie w Polsce czy w Chinach. Położyć się spać, czy oglądać do rana, po raz kolejny wszystkie części Harrego Pottera. Od nas zależy jaką decyzję podejmiemy. Co więcej, nie jest nam to obojętne mimo, że często używamy tego zwrotu. My sami znamy siebie najlepiej. Można się zasugerować czyjąś opinią przy ważnej decyzji, takiej jak studia czy wyjazd za granicę, albo nowy partner, a także w sprawach bardziej przyziemnych jak np. wybór spodni, między czerwoną bawełną, a oliwkowym poliestrem. Jednak ostatnie słowo należy do nas samych (wybrałam czerwoną bawełnę). Róbmy to, co jest zgodne z naszym sumieniem, upodobaniami, marzeniami. Nie bójmy się tego. Często nie wiemy, co może wydarzyć się, gdy podejmiemy jakąś decyzję, ale... czy nie warto zaryzykować?
Skończmy wreszcie ze zwrotem „wszystko mi jedno”. Jasne, ktoś wybierze za nas i będziemy mieli z głowy, ale zaczynając od świadomości wyboru, między wodą gazowaną, a tą bez gazu, uczymy siebie odpowiedzialności, a także łatwości w podejmowaniu tych ważniejszych decyzji. Ten strach się zmniejsza, gdy wiemy, że możemy polegać przede wszystkim na sobie samym. Czas zaufać temu człowiekowi, którego bicie serca czujemy każdego dnia.
Ja zaufałam sobie. Świadomie. Wybrałam życie. Wybrałam drogę przez igły, szpitale i te wszystkie rzeczy, które wypychają mnie ze strefy komfortu, na ciężki onkologiczny maraton. Do czegoś to jednak zmierza. Szanse na wakacje rosną z każdym dniem.
Mogę też wybrać czy będę płakać cały pobyt, czy skupię się na zwalczaniu choroby, zajmując myśli książką, filmem, czy też blogiem. Już wybrałam.


wtorek, 29 marca 2016

Rozregulowana


It all comes and goes
All these woes

Pisanie miało być moją terapią i dzięki temu, ten spacer po linie do pewnego momentu wychodził mi całkiem nieźle. Później na chwilę odstawiłam klawiaturę na rzecz normalnego życia. Zorientowałam się, że mogę mimo wszystko zwyczajnie żyć, jak zdrowy człowiek. Z kilkoma oczywistymi ograniczeniami. Zachłysnęłam się swoimi możliwościami zwalczania choroby w szybkim tempie i nowymi, rysującymi się perspektywami na pochorobową przyszłość. Podeszłam do gorącego kotła i zaczęłam mieszać. Planować, że w wakacje pójdę na warsztaty, a pod koniec lata wybiorę się na wczasy i zabiorę kilka osób. Daty zaczęły się coraz bardziej zaznaczać w kalendarzu, a ja zaczęłam czuć coraz większą presję, że mogłabym nie zdążyć. Przez chwilę wydawało mi się, że jeśli tak bardzo będę wizualizować sobie przyszłość, nie zważając na chorobę, szybciej uda mi się ją pokonać. Nic z tych rzeczy. Usuwanie horkruksów z mojego życia idzie swoim torem. Oprócz posłuszeństwa, pokory i cierpliwości, nie mogę nic zrobić.
Dałam się ponieść wybiegającym myślom i sparzyłam się. Podczas pracy nad sobą, „zajrzałam do szafki ze słodyczami”. Uległam tej presji, psując wewnętrzną barierę. Nie potrafię już hamować smutku i płaczu. Dzisiaj jeszcze nie płakałam. To naprawdę sukces.
Jest mi bardzo ciężko. Czuję się, jak pięć minut przed dzwonkiem, ale nie wiem czy nie będę musiała zostać po lekcji.
Już prawie, ale jeszcze nie.
Mam już dosyć bólu, chemii, złego samopoczucia i złych wyników. Chcę normalnie żyć. Wiem, że to na szczęście kiedyś nastąpi, ale nie mogę znieść myśli, że nadal jestem z tym wszystkim w czarnej... gęstwinie.
Tylko w domu potrafię cieszyć się z każdego dnia. I tylko do momentu, gdy nie muszę wybierać piżam, które trzeba spakować. A jeszcze gorzej, jeśli tę piżamę trzeba założyć znienacka, bo wyniki spadły do najniższych granic. Wtedy, granice psychiczne też się zacierają i daję się ponieść. Do bólu głowy, do ostatka sił, aż mi zabraknie łez.
Dociągnę do końca. Wiem o tym. Tylko teraz w trakcie tej kamienistej i trudnej drogi mam przed sobą szlaban z baranami, muszę poczekać, aż przejdą.

Żeby skupić się wreszcie na tym co jest teraz, będę nadrabiać zaległości cofając się w najbliższą przeszłość, która jak tak pomyślę, jest w miarę pozytywna i powinna dać mi siłę do dalszej walki.
Bo jest o co walczyć. I niestety jest jeszcze z czym walczyć...
Ale to nie przeziębienie. To walka O ŻYCIE.

piątek, 12 lutego 2016

Aranżacja przestrzeni złożonej z łóżka, pilocika i obrotowej szafki.

telepopmusik  - breathe


Obserwuję ludzi, zdarzenia, otoczenie i każdego dnia przyglądam się sobie. Badam siebie. 
Czasem z nudów, a czasami naprawdę ciekawią mnie pewne zachowania człowieka. Nie tylko w nowych, nieznanych sytuacjach, ale też w takich codziennych, gdy testujemy perspektywy i zmieniamy punkty widzenia.
Obserwuję siebie.
I fascynuje mnie to, jak potrafimy być elastyczni, po kilku lekcjach wybrać sobie odpowiedni klimat do sytuacji. Jak potrafimy dzięki doświadczeniu i własnym patentom ułatwiać (no albo utrudniać) sobie życie.
Przystosowanie się.
Czytasz, jak najlepiej przygotować się do chemii, jak dbać o siebie w trakcie w tym czasie. 
Sporo wtedy musimy zmienić. Trzeba z wielu rzeczy zrezygnować i wprowadzić rytuały. Wcieranie kremów w ciało i w głowę, picie ziołowych herbat, przyjmowanie wodospadowych ilości wody. Poza tym (ale to już wynikające z sytuacji) zrezygnowanie z grzebienia, szamponu do włosów i odżywki. Wsłuchanie się w swoje wewnętrzne potrzeby. Jedzenie tego, na co nasz żołądek ma ochotę lub też nie jedzenie niczego, bo i czasem tak bywa. Chemia miesza nam w kubkach smakowych w nosie i żołądku. Nieprzyjemnie, ale na szczęście po pewnym czasie wszystko wraca do normy.
 Należy przyjmować też garści leków. Witamin, wspomagaczy itp. No i oczywiście, trzeba duużo odpoczywać. Już się nauczyłam. W ciągu siedmiu dni, te cztery jestem wypoczęta. Jednak chemia mimo wszystko odciska piętno na organizmie cały czas. Momentami jest tak męcząca, że ten nakaz odpoczynku staje się stanem, ciała i umysłu. Wtedy też wypełniam kolejne zalecenie – oszczędny tryb życia. Chcesz coś zrobić szybko, ale w głowie się kręci, oddech jest płytki po sterydach i nie możesz funkcjonować tak jak psychicznie się czujesz. 
No cóż. Pociesza mnie fakt, że nie trwa to wiecznie, jak już wspominałam.
Jeśli chodzi o życie szpitalne, tę sferę opanowałam prawie do perfekcji. Już mniej więcej wiem, co spakować żeby mieć wszystko czego potrzebuję, jednocześnie nie zabierając wiele i nie oddając zbędnych rzeczy do domu. Aranżuję otoczenie tak, by mieć wszystko pod ręką. Lubię to. W domu mogę sobie poszaleć z segregowaniem, przestawianiem i układaniem. Tutaj raczej nie, ale robię co mogę. To moja mała własna przestrzeń.
Poza tym, nauczyłam się jak przygotować żyły, siebie i ręce do kłucia, co pomaga mi na nudności czy ból nosa, bo tu jest naprawdę sucho.
W jakich porach najlepiej się zdrzemnąć, a kiedy jest najlepszy czas na czytanie książki, film, pisanie – uważam, że to ważne, aby każda chwila spędzona w szpitalu wpłynęła na naszą korzyść. 
I o tak tu sobie moje życie płynie, jak ta chemia - powoli, ale systematycznie i efektownie. Pod koniec lutego kolejna tomografia, kolejne świeże informacje o umierających horkruksach.

Takie tam banały na noc. Tak odpoczywam. Odpoczywajcie i Wy. Weekend jest chyba, z tego co się orientuję. 

sobota, 30 stycznia 2016

Balon i nieodparta chęć opanowania niepotrzebnego chaosu


Ktoś ostatnio napisał do mnie z zapytaniem, czy ja przypadkiem powoli nie umieram? Chyba dawno tak o tym nie myślałam.

Czy moją walkę z rakiem można nazwać umieraniem? Choroba jest poniekąd nieprzewidywalna, ale leczenie w trakcie którego jestem daje mi wielką szansę na przeżycie. Moja głowa daje mi wielkie szanse na przeżycie, choć dużo się w niej dzieje. Tak dużo, że ciężko zebrać ten chaos w całość, no ale dziś spróbuję.

Każdego dnia widzę, jak dużo od nas zależy...
Jednak coraz bardziej dostrzegam i zaczynam akceptować to, jak na wiele rzeczy nie mamy wpływu i musimy sobie odpuścić. Bunt organizmu, płacz za powrotem do domu, śpiewaniem, ograniczone możliwości. Fakt, że nie możemy nic, ani nikogo zatrzymać na siłę. Mogłoby się wydawać, że póki co wypadłam z obiegu, że wiele spraw stoi w miejscu.
Teraz dopiero widzę, jak wszystko się zmienia. Wszystko się porusza, tylko że ja mam wreszcie czas to dostrzec. Horkruksy się zmieniają, ludzie się zmieniają, moje relacje między nimi. Tak wiele czasem chcę zatrzymać, a widzę że od jednej osoby zależy tylko połowa, właśnie nasza połowa. Choroba skutecznie weryfikuje moje życie, nakreśla mi nowe możliwości i jakość życia, tylko czy moja analizująca Jadźka pozwoli mi wprowadzić nowość i puścić, to co trzymam tak kurczowo w sobie tyle czasu? 
Nadal się boję. Momentami nadal chcę tkwić w tym miejscu i czymś, co nie pozwala mi iść naprzód. Chociaż nic tam nie ma. Nic.
Ale to człowiek. Czujesz się jego połową. Bo oddawałeś tak wiele w zamian nic nie oczekując, patrząc ze szczęściem jak ktoś dzięki tobie, ogólnie mówiąc, lepiej się czuje i ma twoje liny, żeby wspinać się wyżej. Potem dochodzisz do wniosku, że tam miejsca dla Ciebie nie było. I nie będzie. Czyli jednak oczekiwałeś, ale wypierałeś to ze świadomości na rzecz dobrej relacji. Nie chciałeś nic zepsuć... I tym sposobem sam się oszukiwałeś tyle czasu, a teraz tkwisz w zaskoczeniu, że nie widzisz w tym wszystkim siebie.
Ukrywam twarz w dłoniach.
Takie to bez sensu. A jednak tak mnie to dotyka.
Nie warto przywiązywać się do rzeczy, ale tym bardziej, nie warto przywiązywać się do ludzi. Ten mój balon czeka. Zapakowany i już odpalony. Ja muszę tylko odciąć liny i pomachać na pożegnanie. To tylko balon... W którym są szczątki już niepotrzebnej mnie.

Teraz staram się sobie wszystko tłumaczyć, jak małemu dziecku. Od początku, te nowe wartości, które czas wdrożyć w życie. Bo po prostu czuję, że warto. Choroba jest i będzie inspiracją, bez względu na wynik tej walki. Ponoć na zmiany nigdy nie jest za późno... Mój czas jak widać bije trochę inaczej niż osoby zdrowej.

Chemia zmniejsza horkruksy, ale tym samym coraz bardziej mnie osłabia. Zbliżam się do połowy tej drogi. Każdy wlew odczuwałam inaczej. Dwa ostatnie doprowadziły do nieplanowanych pobytów w szpitalu. Jak na przykład teraz. Póki co, próbuję się klimatyzować, bo prędko nie wyjdę.
Trzecia chemia, jak do tej pory najgorsza, na chwilę zmniejszyła moją perspektywę myślenia. Byłam skupiona tylko na tym, żeby jakoś psychicznie ciągnąć te fizyczne doświadczenia...
Płakałam, uwolniłam się. Mam ochotę, to płaczę i mi lepiej. Skoro muszę być silna, żeby walczyć z ogólnym bólem fizycznym, klatki, kłucia, wenflonów, jakichś trepanek, omdleń i mdłości, a przeżywam to ja sama, więc trudno, pozwalam sobie być słabą. Co nie znaczy, że się poddałam.

To już dla mnie codzienność i tak staram się do tego podchodzić. Szpital, chemia, dom, szpital, chemia itd. Potem przyjdzie czas na radioterapię. Kolejne doświadczenie i wcieranie w napromienioną skórę oleju kokosowego.

To wszystko boli, dołuje, ale co zrobić? Nie jestem jedyna. Tutaj to widzę. Dobrze, że są ludzie którzy chcą te pokłute ręce trzymać i wspierać.
A balon? 

piątek, 1 stycznia 2016

Pożegnałam się już ze starym rokiem

piotr rogucki - dobrze

Poprzedni rok, był mimo wszystko dobrym rokiem. Sporo się wydarzyło. 
Podsumowując:
Zagraliśmy kilka koncertów, zarówno z całym składem jak i akustycznie w duecie
Rzuciłam studia
Rozpoczęłam przygodę z kolorowymi włosami
Nagraliśmy z zespołem teledysk
a także kilka numerów unplugged 
Byłam w Toruniu i fajnie nam się grało i jadło pierniki
Byłam też w Poznaniu i spędziliśmy tam fajne chwile
Byliśmy w Must Be The Music
Zgubiłam dwa telefony w ciągu miesiąca
Stanęłam na jednej scenie z Natalią Lubrano w moim wymarzonym mieście Wrocławiu
Miałam super imprezę urodzinową w świetnym towarzystwie
IX Warsztaty Bluesowe
Most Kultury - ostatni koncert przed chorobą
19.10 - ostatni raz stanęłam na scenie
Życiowa niespodzianka - chłoniaki
Dowiedziałam się ile osób jest za mną, jakie mam wielkie wsparcie i jak dużo dobrych ludzi mnie otacza
Przyjaciele okazali się tymi prawdziwymi
Pierwsza w życiu Biopsja
Pierwsza w życiu Chemia
Ogolenie głowy Ludzie oddają krew (ratujemy życia ludzi!)
Pierwsza w życiu transfuzja krwi
Sylwester w szpitalu

Oby 2016 był jeszcze lepszy! I żeby do końca roku te Horkruksy wyniosły się z mojego ciała.
Wam życzę abyście się badali, oddawali krew i spełniali marzenia. I duuuużo zdrowia!

Wstaję, biorę leki, jem, biorę leki, śpię, wstaję, jem, biorę leki i idę spać. 
Takich dni jest coraz więcej. Bo tylko kiedy śpię, nic mnie nie boli. O niczym nie myślę i nie śni mi się nic, albo śnię o jakiś dziwnych rzeczach, aż się sama sobie dziwię, bo obejrzałam w swoim życiu niewiele filmów przygodowych.
 Czasem wyobrażam sobie, że budzę się zupełnie zdrowa. Choroba się wchłonęła, a ja mogę normalnie żyć. Jednak najwyraźniej, za mało się jeszcze nauczyłam.

Nie ukrywam, że jestem trochę zła na siebie, na swój organizm. Nie chce współpracować tak jak powinien. Ciągle pojawiają się jakieś nowe objawy, jakieś komplikacje. Człowiek przejdzie wszystko, jednak cierpienie nie jest przyjemne. Dla mnie też nie.
Często sobie myślę o tym, jak martwiłam się, że do Wrocławia tak długo się jedzie i że to jest takie męczące. Teraz leżę w łóżku, napinam i rozluźniam mięśnie, żeby choć przez sekundę nie czuć bólu kości i mięśni spowodowanego przez podanie leku mającego przyspieszyć odbudowę szpiku. Ciało boli, a wyniki słabe. Wolałabym być teraz w domu. 

Pozbyłam się włosów jakiś czas temu. Muszę przyznać, że mam kształtną głowę i gdyby nie napuchnięte sterydami policzki, wyglądałabym całkiem nieźle. Do tego makijaż, chusta i można funkcjonować jako zdrowy człowiek. Jednak co bym nie zrobiła teraz ze swoim wyglądem, niestety nie będę zdrowa w najbliższym czasie i muszę to jakoś zaakceptować. Nauczyć się odpoczywać, regenerować, dbać o siebie, jak matka o własne dziecko.

Druga chemia zwaliła mnie z nóg. Pojawiły się wszystkie objawy opisywane przez osoby chore. Do tego omdlenia spowodowane brakiem ujścia emocji i narzucenia sobie rygoru, jeśli chodzi o płacz.
Dopiero pisałam, że znalazłam złoty środek, jednak po pewnym czasie popadłam w skrajność twardzielki. Gdy chce mi się płakać, na twarzy pojawiają się dwie łzy, po czym szybko wysychają. I koniec. Jednak trzymam się, póki nie płaczę. Płacz jest oznaką słabości, mi kojarzy się z moim użalaniem. Za dużo tych łez było. Moje życie jest teraz trudne, a jak zacznę się nad nim pochylać, to się poddam. A nie mogę. Nie chcę.

Sylwestra spędziłam popijając życiodajną krew, a Nowy Rok rozpoczęłam bólem i jedynym postanowieniem noworocznym: WYZDROWIEĆ.