sobota, 28 listopada 2015

Początki


Testuję aplikację bloggera. Nie wiem jak to wizualnie się przedstawi.
Wpis tworzył się między 20:00 a 22:00.
Jest żółto. Bardzo żółto. Z niektórych sal dobiegają systematyczne piski aparatów lub info paneli relacja pacjent - pielęgniarka. Słychać rozmowy o życiu, śmiechy, nawet radio, ale takie którego nie znam, bo jeszcze nic znajomego nie obiło mi się o uszy. Pachnie gumą balonową, bo to pora, w której wszystko jest dokładnie sprzątane, sprawdzane i segregowane.
Wczoraj zaliczyłam pierwszy wlew chemii. Myślałam, że od razu zacznę coś odczuwać. Dopiero po kilku dniach organizm pokaże mi, jak walczy.
Liczyłam na to, że nie wywinę podświadomie żadnego numeru. Nie chciałam sprzeciwiać się leczeniu, ale chyba taka moja natura, że muszę coś jednak sobie zawsze pokrzyżować (żeby potem nabierać świadomości).
Początkiem jest sam fakt związany z tym, co siedzi w moim organizmie, jak się teraz okazuje od dziecka (!). Następnie kolejny pagórek, czyli emocjonująca biopsja, gdzie przy szybkiej reakcji doskonałego lekarza udało się zarówno pobrać wycinek, jak i uniknąć mojego zderzenia z zaświatami.
Przyszedł czas na etap - chemia i przeciwciała.
Jak sama nazwa wskazuje, to coś co sprzeciwia się naszemu ciału. Walczy z nim.
Po pół godzinie wystąpiła reakcja alergiczna. Nie będę rozwodzić się nad szczegółami, choć lubię, jednak nie ma to sensu. Przerwano proces podawania przeciwciał i podano chemię. Na razie nie ma planów na ponowne podanie killera horkruksów.
Wlew chemii zakończył się o piątej rano wraz z pomiarem temperatury. Na chwilę mogłam odetchnąć i przewrócić się na drugi bok. Cóż za przyjemność!
Od śniadania do wieczora poleciało kilka zwykłych kroplówek, które skutecznie absorbowały moją siłę przez cały dzień.
Opadam na łóżko zmęczona, ale zadowolona. Uśmiecham się. Przyjaciele mnie odwiedzili, mama była.
Jestem w dobrych rękach, najlepszych w Polsce. Kobieta, którą poznałam na swoim oddziale, w innym szpitalu (gdzieś na śląsku chyba) usłyszała wyrok trzech miesięcy życia. Dziś kończy kolejną chemię tutaj. Ma doskonałe wyniki. Niedługo jedzie do domu.
I u mnie też wszystko idzie w dobrą stronę, porusza się naprzód, mimo przeszkód.
Dziękuję za każde dobre słowo i za każdą pomoc. Za to, że nie jestem samotna mimo, że jestem tu teraz sama.
Nie wiedziały Horkruksy w co się pakują. Ja sama też nie, ale chyba powoli się dowiaduję.

wtorek, 24 listopada 2015

A to było tak

Wszystko stało się tak nagle. Jak to zwykle w życiu bywa. Wiele rzeczy dzieje się z zaskoczenia. Nie da się wszystkiego przewidzieć. Ale nie ukrywajmy... W tym przypadku miałam wpływ na to, jak szybko będę o tym wiedzieć. Spróbować bardziej zadbać o swoje zdrowie, zainteresować się nim. Młodzi ludzie zazwyczaj nie myślą o takich rzeczach. Myślą o studiach, o muzyce, o nowych butach, o tym żeby dostarczyć dokumenty do dziekanatu, zrobić ściągę, przeczytać książkę i kupić babci leki, bo o to prosiła. No bo chorują tylko starsi. Młodzi po prostu żyją.

To był dość zakręcony dzień, dużo sobie zaplanowałam, jakieś zakupy, coś tam. Cieszyłam się, bo wreszcie mogłam zmienić okulary. Po trzech latach. Rysa na rysie, paluchy czasu, a kolor czarny obraziłby się, jakbym użyła go przy opisie tych oprawek. Zaszalałam też z kolorem kredki do ust. Piękny buraczany róż. W sam raz na jesień.
Dzień wcześniej byłam u rodzinnego na ekg i dostałam skierowanie na powtórkę badań na pogotowiu. Gdy wreszcie po trzech godzinach czekania dostałam się do gabinetu, lekarz nie brał na poważnie moich objawów... Uznał mnie za histeryczkę, bo zdenerwowałam się na kobietę, która weszła ze swoją córką z ulicy, a to już była dziesiąta taka osoba z kolei. Nie mogłam w nieskończoność z bólem czekać na swoje nazwisko. Cały czas byłam spokojna i bardzo wyrozumiała, bo rozumiem, że kogoś boli bardziej. Lekarz podał mi syrop na uspokojenie i kroplówkę z lekiem przeciwbólowym. Zrobił badanie krwi. No anemia i za mało jakiś krwinek. Popatrzył na żelazo, które przyniosłam ze sobą i wysłał do domu. Na drugi dzień czułam się normalnie, więc wszystko potoczyło się, jak napisałam na początku.

Lubię posiedzieć sobie w nocy. Coś poczytać, popisać, posprzątać... Było chwilę po pierwszej i niestety zmuszona byłam obudzić mamę, bo ból który odczuwałam nie był normalny. Oprócz klatki bolały mnie zęby, dziąsła, szczęka – a to oznaczało, że coś niedobrego dzieje się z sercem. Od dłuższego czasu (jakiś dwóch miesięcy) leżąc na plecach czułam też przetykanie w tchawicy, jakby dwie chrząstki o siebie zawadzały, więc oddech nie był płynny. Oczywiście myślałam, że to przez moją niedomykalność strun głosowych, ale lekarz rodzinny tego nie sprawdził.
Tamtej nocy czułam ból, podobny do tego, który odczuwamy po dziesięciokilometrowym biegu w zimie, wdychając mroźne powietrze.
Funkcjonariusze pogotowia powiedzieli, że jeśli chce to mogę sobie pojechać z nimi, a jeśli nie chcę, to nie muszę.
Stwierdziłam, że jeśli mają podać mi coś, czego nie mam w domu, a to może pomóc, pojadę.
Była pierwsza w nocy. Lekarz dyżurny (NA SZCZĘŚCIE inny niż poprzedniej nocy) zrobił ekg, zbadał krew, zrobił usg serca i prześwietlenie płuc. Był to jeden z najbardziej ironicznych lekarzy jakich w życiu spotkałam, ale jestem mu wdzięczna, że akurat on tam wtedy był. Po wykonaniu prześwietlenia, czułam że coś jest nie tak, bo sanitariuszka zaczęła wozić mnie na kolejne badania na wózku. Czułam się coraz gorzej, przede wszystkim psychicznie.
Nic nie wiedziałam.
Kardiolog tylko wspomniał, że na usg nic nie widzi, ale zatroskany życzył mi bardzo dużo zdrowia.
Badania zakończyły się około trzeciej nad ranem. Lekarz internista miał pojawić się o siódmej. Nie pozwolili mi wrócić do domu, bo zwyczajnie się nie opłacało (do tej pory nie wierzę, że się na to zgodziłam). Przesiedziałyśmy więc z mamą na poczekalni, na plastikowych krzesełkach (potem dostałam łóżko ale nie chciałam spać... w obecnej sytuacji, czyli wielkiej niewiadomej było trudno) do dziewiątej rano. Wtedy pojawiło się dwoje lekarzy, którzy oświadczyli mi, że to nowotwór układu chłonnego. Dodali również, że od razu kierują mnie do Lublina do Centrum Onkologii Ziemi Lubelskiej.

Usłyszałam onkologia... Niby mam już do tego dystans a powiem Wam, że płaczę jak to piszę. Zaczęłam się o wszystko martwić. O to, że miałam iść do pracy, o to że nie mamy pieniędzy, że moja mama jest bez snu i cały czas płacze, a ja razem z nią. Nie wiedziałyśmy do końca, co się dzieje. Na karetkę czekałam już w tzw. izolatce, w której leżała na kroplówce jeszcze jedna pani. Przy niej, siedziała jej córka. W ich obecności lekarz jeszcze raz wszystko powtórzył. Kobieta, która widziała mnie kilka dni wcześniej na scenie odbierającą nagrodę z rąk prezydenta, była świadkiem mojego wzlotu i zaraz upadku. Była pierwszym wsparciem psychicznym, pełna empatii i życzliwości. Mam nadzieję, że uda mi się jej jeszcze kiedyś podziękować osobiście.
Oczywiście na linii, na gorąco była też moja najbliższa rodzina – mama, babcia i dziadek, ciocia, wujo i szwagier, którzy z marszu organizowali wszystko pod wyjazd, no i przyjaciele – Asia, Mateusz, Michael, Karola, Kamil i Ala (pozostaję przed Wami w najniższym ukłonie do końca życia).
Dalej wszystko potoczyło się we łzach.
Rozmowa z lekarzem. Mówiąc mi, że nie jest dobrze, miał minę tak smutną, że na chwilę przestałam słyszeć. Widziałam tylko tę twarz.
Kolejne usg, na którym zobaczyłam serce... No i jego – horkruksa.
Mam nadzieję, że nie zobaczę już nigdy czegoś takiego na usg ... Ewentualnie dzidziusia...
Trzeba było działać szybko. Położyli mnie na jaskrawożółtej sali wraz z dwiema sympatycznymi paniami (które niestety nie miały już włosów, co spotęgowało moją włączoną analizę), dostałam od razu sterydy dożylnie (dzięki nim lepiej oddycham) i zajął się mną inny lekarz prowadzący, a na drugi dzień już zaplanowano przeniesienie mnie do drugiego szpitala na biopsję. Dołowało mnie nawet to, że lekarze i pielęgniarki z onkologii tak bardzo zachwycali się kolorem moich włosów, a ja je mam niedługo stracić...
Przerażające jest, jak szybko zmieniały się kolejne polecenia, działania. Zazwyczaj jest tak, że idziesz do lekarza, czekasz, idziesz do kolejnego lekarza, robisz badania, czekasz, idziesz do lekarza itd. A tutaj tak szybko. To nakręcało we mnie świadomość, że moje zdrowie to poważna sprawa.
W kolejnym szpitalu poleżałam trochę, dzięki temu odkryłam w sobie wyrozumiałość, dużo pokory i przede wszystkim zaczęłam chłonąć (słowo bardzo na czasie) siłę od wszystkich, którzy dowiedzieli się o całej sytuacji. Zasypaliście mnie wiadomościami, obecnością, telefonami, chęcią pomocy i wsparcia. Przecisnęłam się przez Wasze wielkie sitko i na nim został ten strach i smutek. Z tego gruzu odkryłam w sobie pokłady odwagi, siły i wytrzymałości. Mam nadzieję, że będę je miała do końca. Do końca choroby... i do końca życia.
Jak już wyzdrowieję, chcę skoczyć ze spadochronem i wytatuować pokłute ręce, ale przede wszystkim chcę zrealizować kilka ważnych planów, z którymi tak długo zwlekałam przez całe życie, aż do tej chwili. Jednak najważniejsze jest i będzie - moje zdrowie i zdrowie moich najbliższych.

Badajcie się. Zaczęło się od tego, że po roku (PO ROKU!), zrobiłam badania profilaktyczne krwi. Badajcie krew i wszystko inne, róbcie zdjęcia klatki piersiowej i tych miejsc, które Wam dokuczają. Ząbki przeglądajcie. I dbajcie o serducho!
To nie będzie hipochondria.
Kochajcie siebie. Miłość to dbanie o siebie.

Horkruks boli ostatnimi dniami, ale staram się o tym nie myśleć. Puchnę jak rozdymka. Podnoszę odporność na chemię. I mam nadzieję, że tylko na chemii się skończy.

niedziela, 22 listopada 2015

Kamienista droga z dobrami w plecaku i misterny scenariusz

Żyć, jeśli nawet nie masz nic - tak śpiewają polscy wokaliści wykonując utwór Jerzego Dąbrowskiego i śp.Jarosława Kukulskiego. Piękna piosenka i piękne słowa.
Żyj nawet jeśli WYDAJE CI SIĘ, że nie masz nic. I do zamkniętych musisz pukać drzwi...

Warto w chwili zwątpienia przypomnieć sobie o tym, jak wiele mamy. Albo jeszcze lepiej, w chwili szczęścia zapamiętać motywy które sprawiają, że nasze życie ma sens i gdy zaczynamy wątpić, wyciągać je przed siebie.

No bo każdy coś ma. Tylko nie każdy potrafi to dostrzec. Tak się zdarza też w przypadku, gdy mierzymy wyżej, a nie możemy tego zdobyć, osiągnąć popadamy w przekonanie, że nic nie mamy. Wiem co mówię, bo często siedząc pod kołdrą ze słuchawkami na uszach albo gorzej, żaląc się przyjaciołom mówiłam, że nic nie mam.
Zaraz zaraz? Oni tu siedzący już czymś (kimś) są. Muzyka czymś jest.
Ale nie, bo ja tak lubię. Lubiłam.
Lubiłam sobie posiedzieć i pogadać: „Ojeju do niczego się nie nadaję, mam już tyle lat, a jeszcze w tym życiu nic nie zrobiłam. Ja nic nie mam.”
Znacie to?
Do szału doprowadzało mnie, gdy ktoś mówił, że się za bardzo nad sobą użalam. Ja użalam? Ja tylko stwierdzam jak jest. Jest ch... cholernie źle.
Dzisiaj przyznaję – Tak Jadźka, użalałaś się nad sobą. Tak było Ci łatwiej, niż przełamać się i ruszyć w drogę prób i błędów, ale iść do przodu.
Gdzieś zasłyszałam, że na prostej drodze człowiek potrafi się złamać. Moja droga była prosta do tej pory. A jednak potrafiłam się złamać, usiąść i płakać. Tylko po co?
Teraz ścieżka, jaką widzę na horyzoncie, to jedna z najcięższych, najbardziej kamienistych i ciernistych jakie w życiu widziałam i po jakich stąpałam. Ale jednocześnie najlepszych jakie mogłam wybrać. Bo żadna droga nie nauczyłaby mnie tego, czego ja uczę się od tej pamiętnej chwili. Odkąd jestem świadoma swojej choroby staram się wyciągać z niej jak najwięcej. Ani razu nie zadałam sobie do tej pory pytania dlaczego ja, chociaż w życiu zdarzało mi się to, z perspektywy czasu, nawet w głupich sytuacjach.
Wszystko w życiu jest po coś.
Coraz bardziej mam wrażenie, że to co się dzieje, to misternie napisany scenariusz, który odgrywam, w którym każde wydarzenie ma swoje specjalne, chronologicznie ułożone miejsce, w którym nie ma miejsca na pomyłki.

Uświadom sobie, jak wiele masz. Wtedy życie stanie się mniej bolesne, a może i nawet piękniejsze. 

piątek, 20 listopada 2015

Analiza stanu egzystencjalnego malinowej galaretki z Horkruksem w środku


Normalne życie.
Najpierw szkoła, pod koniec edukacji pojawił się drugi życiowy tor – muzyka. Potem wyjazd do pracy do Szwecji, (bardzo szybki) powrót i (krótka) edukacja na studiach, albo raczej życie studenckie. Drugim torem... Koncerty, jamy, wyjazdy, pisanie tekstów, próby, płyta i wszystkie przyjemności z tym związane, jak nagrywanie, współpraca przy tworzeniu okładki i koncert premierowy. W międzyczasie, w każdym z tych etapów pojawiało się wiele nowych celów i planów w mojej głowie, które były skrzętnie zapisywane w dziennikach, na kartkach, czekając na swoją kolej.
W całej tej historii przewijał się mój charakter - drobiazgowość, „włączona analiza”, narzekanie i sentymentalność. Trzeba dodać do tego impulsywność i neurotyczność. Dzięki temu moje życie nie było i nie jest nudne, ale i przez to też niełatwe.
Mówi Wam coś syndrom braku kopa? To czas kiedy wiemy czego chcemy, ale nie wiemy jak się do tego zabrać. Brak motywacji i konsekwencji skutecznie nam to utrudnia. Pomimo tego, iż ludzi z dobrym słowem wokół siebie mi nie brakowało wiedziałam, że jeśli sama sobie nie przetłumaczę, nikt nie da mi tego przysłowiowego kopa tak mocno jak ja sama. Ale wiecie jak to jest. Człowiek lubi się ze sobą pieścić, boi się zmian, wyjścia ze strefy komfortu, która jakby się przyjrzeć wcale nią nie jest. Jest wegetacją. Martwym punktem.
Tak było w moim przypadku. Nie wiem jak bardzo infantylnie to zabrzmi, ale dopiero ten impuls, ta wiadomość naoliwiła moje mózgowe zębatki niektóre nawet nieużywane i sprawiła, że zaczęły pracować na nieco wyższych obrotach.

Chłoniak. Nowotwór. Guz. Chemia. Wyrok.

Ja – dwudziestokilkuletnia wokalistka, która wraz z zespołem w tym samym czasie przeżywa swoje pięć minut. Dziewczyna zdolna do miłości szukająca jej wręcz desperacko (dopiero teraz zastanawiam się po co), człowiek chcący się wymknąć z małego miasta do miejsca, gdzie mógłby się rozwijać
I nagle takie coś.
No wiecie co?!
Nagle trzeba przestać myśleć przyszłościowo, a zacząć przeżywać każdy dzień, jednocześnie wciąż czekając na niezależne ode mnie decyzje.
Jak pięknie jest mieć sprawy w swoich rękach. Człowiek tego nie docenia, dlatego dużo przelatuje mu koło nosa.
W moich rękach jest teraz tylko jedna sprawa – nie poddać się. Wierzę, że po tym wszystkim będę już miała tę ostatnią część do mojej machiny, którą posuwam się naprzód przez życie – Ta ostatnia, najważniejsza część to siła. Wtedy strefa (dys)komfortu nie będzie dla mnie żadną przeszkodą.

Postanowiłam pisać w trakcie mojej drogi. Teraz poznaję siebie na nowo. Pojawia się dużo nowych myśli i wątków, które niewątpliwie zasługują na uwagę. Przeleję je tutaj.
Na koniec, ale jednocześnie drogą wstępu przedstawię Wam krótko swoją sylwetkę.
Jak w jeden z dziesięciu.
Mam na imię Jadwiga. Moją największą pasją jest śpiew. Muzyka jest dla mnie jak oddech, jak życie. Najważniejsza.
Poza tym lubię pisać. Głównie na papierze, ale w tym przypadku zrobię wyjątek.
Od zawsze interesowało mnie też dziennikarstwo radiowe. W tym kierunku udało mi się ruszyć działając w lokalnym radiu.
Do tej pory chciałam też pokierować swoje życie w kierunku dietetyki, bo i ta dziedzina od zawsze bardzo mnie pasjonowała.
Jestem też zapaloną maniaczką budowania domków w grze The Sims, co jest chyba kolejnym moim szczątkiem po marzeniach o byciu projektantem wnętrz.
Lubię też pływać, żeby nie było, że działam tylko umysłowo, chociaż z lenistwa do tej pory tak było. Nie ma co owijać w bawełnę.

 Na początku przyszłego tygodnia przyjdzie czas na kolejny krok.