Wszystko
stało się tak nagle. Jak to zwykle w życiu bywa. Wiele rzeczy
dzieje się z zaskoczenia. Nie da się wszystkiego przewidzieć. Ale
nie ukrywajmy... W tym przypadku miałam wpływ na to, jak szybko
będę o tym wiedzieć. Spróbować bardziej zadbać o swoje zdrowie,
zainteresować się nim. Młodzi ludzie zazwyczaj nie myślą o
takich rzeczach. Myślą o studiach, o muzyce, o nowych butach, o tym
żeby dostarczyć dokumenty do dziekanatu, zrobić ściągę,
przeczytać książkę i kupić babci leki, bo o to prosiła. No
bo chorują tylko starsi. Młodzi po prostu żyją.
To
był dość zakręcony dzień, dużo sobie zaplanowałam, jakieś
zakupy, coś tam. Cieszyłam się, bo wreszcie mogłam zmienić
okulary. Po trzech latach. Rysa na rysie, paluchy czasu, a kolor
czarny obraziłby się, jakbym użyła go przy opisie tych oprawek.
Zaszalałam też z kolorem kredki do ust. Piękny buraczany róż. W
sam raz na jesień.
Dzień
wcześniej byłam u rodzinnego na ekg i dostałam skierowanie na
powtórkę badań na pogotowiu. Gdy wreszcie po trzech godzinach
czekania dostałam się do gabinetu, lekarz nie brał na poważnie
moich objawów... Uznał mnie za histeryczkę, bo zdenerwowałam się
na kobietę, która weszła ze swoją córką z ulicy, a to już była
dziesiąta taka osoba z kolei. Nie mogłam w nieskończoność z
bólem czekać na swoje nazwisko. Cały czas byłam spokojna i bardzo wyrozumiała, bo rozumiem, że kogoś boli
bardziej. Lekarz podał mi syrop na uspokojenie i kroplówkę z
lekiem przeciwbólowym. Zrobił badanie krwi. No anemia i za mało
jakiś krwinek. Popatrzył na żelazo, które przyniosłam ze sobą i
wysłał do domu. Na drugi dzień czułam się normalnie, więc
wszystko potoczyło się, jak napisałam na początku.
Lubię
posiedzieć sobie w nocy. Coś poczytać, popisać, posprzątać...
Było chwilę po pierwszej i niestety zmuszona byłam obudzić mamę,
bo ból który odczuwałam nie był normalny. Oprócz klatki bolały
mnie zęby, dziąsła, szczęka – a to oznaczało, że coś
niedobrego dzieje się z sercem. Od dłuższego czasu (jakiś dwóch
miesięcy) leżąc na plecach czułam też przetykanie w tchawicy,
jakby dwie chrząstki o siebie zawadzały, więc oddech nie był
płynny. Oczywiście myślałam, że to przez moją niedomykalność
strun głosowych, ale lekarz rodzinny tego nie sprawdził.
Tamtej
nocy czułam ból, podobny do tego, który odczuwamy po
dziesięciokilometrowym biegu w zimie, wdychając mroźne powietrze.
Funkcjonariusze
pogotowia powiedzieli, że jeśli chce to mogę sobie pojechać z
nimi, a jeśli nie chcę, to nie muszę.
Stwierdziłam,
że jeśli mają podać mi coś, czego nie mam w domu, a to może
pomóc, pojadę.
Była
pierwsza w nocy. Lekarz dyżurny (NA SZCZĘŚCIE inny niż
poprzedniej nocy) zrobił ekg, zbadał krew, zrobił usg serca i
prześwietlenie płuc. Był to jeden z najbardziej ironicznych
lekarzy jakich w życiu spotkałam, ale jestem mu wdzięczna, że
akurat on tam wtedy był. Po wykonaniu prześwietlenia, czułam że
coś jest nie tak, bo sanitariuszka zaczęła wozić mnie na kolejne
badania na wózku. Czułam się coraz gorzej, przede wszystkim
psychicznie.
Nic nie wiedziałam.
Kardiolog tylko wspomniał, że na
usg nic nie widzi, ale zatroskany życzył mi bardzo dużo zdrowia.
Badania
zakończyły się około trzeciej nad ranem. Lekarz internista miał
pojawić się o siódmej. Nie pozwolili mi wrócić do domu, bo
zwyczajnie się nie opłacało (do tej pory nie wierzę, że się na to zgodziłam). Przesiedziałyśmy więc z mamą na poczekalni, na
plastikowych krzesełkach (potem dostałam łóżko ale nie chciałam
spać... w obecnej sytuacji, czyli wielkiej niewiadomej było trudno)
do dziewiątej rano. Wtedy pojawiło się dwoje lekarzy, którzy
oświadczyli mi, że to nowotwór układu chłonnego. Dodali również,
że od razu kierują mnie do Lublina do Centrum Onkologii Ziemi
Lubelskiej.
Usłyszałam
onkologia... Niby mam już do tego dystans a powiem Wam, że
płaczę jak to piszę. Zaczęłam się o wszystko martwić. O to, że
miałam iść do pracy, o to że nie mamy pieniędzy, że moja mama
jest bez snu i cały czas płacze, a ja razem z nią. Nie
wiedziałyśmy do końca, co się dzieje. Na karetkę czekałam już
w tzw. izolatce, w której leżała na kroplówce jeszcze jedna pani.
Przy niej, siedziała jej córka. W ich obecności lekarz jeszcze raz
wszystko powtórzył. Kobieta, która widziała mnie kilka dni
wcześniej na scenie odbierającą nagrodę z rąk prezydenta, była
świadkiem mojego wzlotu i zaraz upadku. Była pierwszym wsparciem
psychicznym, pełna empatii i życzliwości. Mam nadzieję, że uda
mi się jej jeszcze kiedyś podziękować osobiście.
Oczywiście
na linii, na gorąco była też moja najbliższa rodzina – mama,
babcia i dziadek, ciocia, wujo i szwagier, którzy z marszu
organizowali wszystko pod wyjazd, no i przyjaciele – Asia, Mateusz,
Michael, Karola, Kamil i Ala (pozostaję przed Wami w najniższym
ukłonie do końca życia).
Dalej
wszystko potoczyło się we łzach.
Rozmowa z lekarzem. Mówiąc
mi, że nie jest dobrze, miał minę tak smutną, że na chwilę
przestałam słyszeć. Widziałam tylko tę twarz.
Kolejne usg, na
którym zobaczyłam serce... No i jego – horkruksa.
Mam
nadzieję, że nie zobaczę już nigdy czegoś takiego na usg ...
Ewentualnie dzidziusia...
Trzeba było działać szybko. Położyli mnie na jaskrawożółtej sali wraz z dwiema sympatycznymi paniami (które niestety nie miały
już włosów, co spotęgowało moją włączoną analizę), dostałam
od razu sterydy dożylnie (dzięki nim lepiej oddycham) i zajął się
mną inny lekarz prowadzący, a na drugi dzień już zaplanowano
przeniesienie mnie do drugiego szpitala na biopsję. Dołowało mnie
nawet to, że lekarze i pielęgniarki z onkologii tak bardzo
zachwycali się kolorem moich włosów, a ja je mam niedługo
stracić...
Przerażające
jest, jak szybko zmieniały się kolejne polecenia, działania.
Zazwyczaj jest tak, że idziesz do lekarza, czekasz, idziesz do
kolejnego lekarza, robisz badania, czekasz, idziesz do lekarza itd. A
tutaj tak szybko. To nakręcało we mnie świadomość, że moje zdrowie to poważna sprawa.
W
kolejnym szpitalu poleżałam trochę, dzięki temu odkryłam w sobie
wyrozumiałość, dużo pokory i przede wszystkim zaczęłam chłonąć
(słowo bardzo na czasie) siłę od wszystkich, którzy dowiedzieli
się o całej sytuacji. Zasypaliście mnie wiadomościami,
obecnością, telefonami, chęcią pomocy i wsparcia. Przecisnęłam
się przez Wasze wielkie sitko i na nim został ten strach i smutek.
Z tego gruzu odkryłam w sobie pokłady odwagi, siły i
wytrzymałości. Mam nadzieję, że będę je miała do końca. Do
końca choroby... i do końca życia.
Jak
już wyzdrowieję, chcę skoczyć ze spadochronem i wytatuować
pokłute ręce, ale przede wszystkim chcę zrealizować kilka ważnych planów, z którymi tak długo zwlekałam przez całe życie, aż do tej chwili. Jednak
najważniejsze jest i będzie - moje zdrowie i zdrowie moich
najbliższych.
Badajcie
się. Zaczęło się od tego, że po roku (PO ROKU!), zrobiłam
badania profilaktyczne krwi. Badajcie krew i wszystko inne, róbcie
zdjęcia klatki piersiowej i tych miejsc, które Wam dokuczają.
Ząbki przeglądajcie. I dbajcie o serducho!
To
nie będzie hipochondria.
Kochajcie
siebie. Miłość to dbanie o siebie.
Horkruks
boli ostatnimi dniami, ale staram się o tym nie myśleć. Puchnę jak rozdymka. Podnoszę odporność na chemię. I mam nadzieję, że
tylko na chemii się skończy.
Jadzia, trzymaj sie słońce :) ;) Moc buziaków i uścisków.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńJadziu! Świetny blog! Trzymam kciuki żeby kolejne treści były już tylko bardziej i bardziej optymistyczne! No i kibicuję całym serduchem żebyś jak najszybciej zeszła z ringu bez tego "horkruksa"! ;)
UsuńPozdrawiam Kasia :)
Jadzia czekam na dobre wieści, kibicuję z całego serducha chociaż się nie znamy ale obserwowałam Twoją karierę jak Puławianka. Długa droga przed Tobą ale na jej końcu jest happy end i realizacja zamierzeń i planów jakże już dojrzałej Jadźki z Yummy Mummy. Pięknie piszesz! Dobrej nocy dzielna kobieto:)
OdpowiedzUsuń