wtorek, 24 listopada 2015

A to było tak

Wszystko stało się tak nagle. Jak to zwykle w życiu bywa. Wiele rzeczy dzieje się z zaskoczenia. Nie da się wszystkiego przewidzieć. Ale nie ukrywajmy... W tym przypadku miałam wpływ na to, jak szybko będę o tym wiedzieć. Spróbować bardziej zadbać o swoje zdrowie, zainteresować się nim. Młodzi ludzie zazwyczaj nie myślą o takich rzeczach. Myślą o studiach, o muzyce, o nowych butach, o tym żeby dostarczyć dokumenty do dziekanatu, zrobić ściągę, przeczytać książkę i kupić babci leki, bo o to prosiła. No bo chorują tylko starsi. Młodzi po prostu żyją.

To był dość zakręcony dzień, dużo sobie zaplanowałam, jakieś zakupy, coś tam. Cieszyłam się, bo wreszcie mogłam zmienić okulary. Po trzech latach. Rysa na rysie, paluchy czasu, a kolor czarny obraziłby się, jakbym użyła go przy opisie tych oprawek. Zaszalałam też z kolorem kredki do ust. Piękny buraczany róż. W sam raz na jesień.
Dzień wcześniej byłam u rodzinnego na ekg i dostałam skierowanie na powtórkę badań na pogotowiu. Gdy wreszcie po trzech godzinach czekania dostałam się do gabinetu, lekarz nie brał na poważnie moich objawów... Uznał mnie za histeryczkę, bo zdenerwowałam się na kobietę, która weszła ze swoją córką z ulicy, a to już była dziesiąta taka osoba z kolei. Nie mogłam w nieskończoność z bólem czekać na swoje nazwisko. Cały czas byłam spokojna i bardzo wyrozumiała, bo rozumiem, że kogoś boli bardziej. Lekarz podał mi syrop na uspokojenie i kroplówkę z lekiem przeciwbólowym. Zrobił badanie krwi. No anemia i za mało jakiś krwinek. Popatrzył na żelazo, które przyniosłam ze sobą i wysłał do domu. Na drugi dzień czułam się normalnie, więc wszystko potoczyło się, jak napisałam na początku.

Lubię posiedzieć sobie w nocy. Coś poczytać, popisać, posprzątać... Było chwilę po pierwszej i niestety zmuszona byłam obudzić mamę, bo ból który odczuwałam nie był normalny. Oprócz klatki bolały mnie zęby, dziąsła, szczęka – a to oznaczało, że coś niedobrego dzieje się z sercem. Od dłuższego czasu (jakiś dwóch miesięcy) leżąc na plecach czułam też przetykanie w tchawicy, jakby dwie chrząstki o siebie zawadzały, więc oddech nie był płynny. Oczywiście myślałam, że to przez moją niedomykalność strun głosowych, ale lekarz rodzinny tego nie sprawdził.
Tamtej nocy czułam ból, podobny do tego, który odczuwamy po dziesięciokilometrowym biegu w zimie, wdychając mroźne powietrze.
Funkcjonariusze pogotowia powiedzieli, że jeśli chce to mogę sobie pojechać z nimi, a jeśli nie chcę, to nie muszę.
Stwierdziłam, że jeśli mają podać mi coś, czego nie mam w domu, a to może pomóc, pojadę.
Była pierwsza w nocy. Lekarz dyżurny (NA SZCZĘŚCIE inny niż poprzedniej nocy) zrobił ekg, zbadał krew, zrobił usg serca i prześwietlenie płuc. Był to jeden z najbardziej ironicznych lekarzy jakich w życiu spotkałam, ale jestem mu wdzięczna, że akurat on tam wtedy był. Po wykonaniu prześwietlenia, czułam że coś jest nie tak, bo sanitariuszka zaczęła wozić mnie na kolejne badania na wózku. Czułam się coraz gorzej, przede wszystkim psychicznie.
Nic nie wiedziałam.
Kardiolog tylko wspomniał, że na usg nic nie widzi, ale zatroskany życzył mi bardzo dużo zdrowia.
Badania zakończyły się około trzeciej nad ranem. Lekarz internista miał pojawić się o siódmej. Nie pozwolili mi wrócić do domu, bo zwyczajnie się nie opłacało (do tej pory nie wierzę, że się na to zgodziłam). Przesiedziałyśmy więc z mamą na poczekalni, na plastikowych krzesełkach (potem dostałam łóżko ale nie chciałam spać... w obecnej sytuacji, czyli wielkiej niewiadomej było trudno) do dziewiątej rano. Wtedy pojawiło się dwoje lekarzy, którzy oświadczyli mi, że to nowotwór układu chłonnego. Dodali również, że od razu kierują mnie do Lublina do Centrum Onkologii Ziemi Lubelskiej.

Usłyszałam onkologia... Niby mam już do tego dystans a powiem Wam, że płaczę jak to piszę. Zaczęłam się o wszystko martwić. O to, że miałam iść do pracy, o to że nie mamy pieniędzy, że moja mama jest bez snu i cały czas płacze, a ja razem z nią. Nie wiedziałyśmy do końca, co się dzieje. Na karetkę czekałam już w tzw. izolatce, w której leżała na kroplówce jeszcze jedna pani. Przy niej, siedziała jej córka. W ich obecności lekarz jeszcze raz wszystko powtórzył. Kobieta, która widziała mnie kilka dni wcześniej na scenie odbierającą nagrodę z rąk prezydenta, była świadkiem mojego wzlotu i zaraz upadku. Była pierwszym wsparciem psychicznym, pełna empatii i życzliwości. Mam nadzieję, że uda mi się jej jeszcze kiedyś podziękować osobiście.
Oczywiście na linii, na gorąco była też moja najbliższa rodzina – mama, babcia i dziadek, ciocia, wujo i szwagier, którzy z marszu organizowali wszystko pod wyjazd, no i przyjaciele – Asia, Mateusz, Michael, Karola, Kamil i Ala (pozostaję przed Wami w najniższym ukłonie do końca życia).
Dalej wszystko potoczyło się we łzach.
Rozmowa z lekarzem. Mówiąc mi, że nie jest dobrze, miał minę tak smutną, że na chwilę przestałam słyszeć. Widziałam tylko tę twarz.
Kolejne usg, na którym zobaczyłam serce... No i jego – horkruksa.
Mam nadzieję, że nie zobaczę już nigdy czegoś takiego na usg ... Ewentualnie dzidziusia...
Trzeba było działać szybko. Położyli mnie na jaskrawożółtej sali wraz z dwiema sympatycznymi paniami (które niestety nie miały już włosów, co spotęgowało moją włączoną analizę), dostałam od razu sterydy dożylnie (dzięki nim lepiej oddycham) i zajął się mną inny lekarz prowadzący, a na drugi dzień już zaplanowano przeniesienie mnie do drugiego szpitala na biopsję. Dołowało mnie nawet to, że lekarze i pielęgniarki z onkologii tak bardzo zachwycali się kolorem moich włosów, a ja je mam niedługo stracić...
Przerażające jest, jak szybko zmieniały się kolejne polecenia, działania. Zazwyczaj jest tak, że idziesz do lekarza, czekasz, idziesz do kolejnego lekarza, robisz badania, czekasz, idziesz do lekarza itd. A tutaj tak szybko. To nakręcało we mnie świadomość, że moje zdrowie to poważna sprawa.
W kolejnym szpitalu poleżałam trochę, dzięki temu odkryłam w sobie wyrozumiałość, dużo pokory i przede wszystkim zaczęłam chłonąć (słowo bardzo na czasie) siłę od wszystkich, którzy dowiedzieli się o całej sytuacji. Zasypaliście mnie wiadomościami, obecnością, telefonami, chęcią pomocy i wsparcia. Przecisnęłam się przez Wasze wielkie sitko i na nim został ten strach i smutek. Z tego gruzu odkryłam w sobie pokłady odwagi, siły i wytrzymałości. Mam nadzieję, że będę je miała do końca. Do końca choroby... i do końca życia.
Jak już wyzdrowieję, chcę skoczyć ze spadochronem i wytatuować pokłute ręce, ale przede wszystkim chcę zrealizować kilka ważnych planów, z którymi tak długo zwlekałam przez całe życie, aż do tej chwili. Jednak najważniejsze jest i będzie - moje zdrowie i zdrowie moich najbliższych.

Badajcie się. Zaczęło się od tego, że po roku (PO ROKU!), zrobiłam badania profilaktyczne krwi. Badajcie krew i wszystko inne, róbcie zdjęcia klatki piersiowej i tych miejsc, które Wam dokuczają. Ząbki przeglądajcie. I dbajcie o serducho!
To nie będzie hipochondria.
Kochajcie siebie. Miłość to dbanie o siebie.

Horkruks boli ostatnimi dniami, ale staram się o tym nie myśleć. Puchnę jak rozdymka. Podnoszę odporność na chemię. I mam nadzieję, że tylko na chemii się skończy.

4 komentarze:

  1. Jadzia, trzymaj sie słońce :) ;) Moc buziaków i uścisków.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jadziu! Świetny blog! Trzymam kciuki żeby kolejne treści były już tylko bardziej i bardziej optymistyczne! No i kibicuję całym serduchem żebyś jak najszybciej zeszła z ringu bez tego "horkruksa"! ;)
      Pozdrawiam Kasia :)

      Usuń
  3. Jadzia czekam na dobre wieści, kibicuję z całego serducha chociaż się nie znamy ale obserwowałam Twoją karierę jak Puławianka. Długa droga przed Tobą ale na jej końcu jest happy end i realizacja zamierzeń i planów jakże już dojrzałej Jadźki z Yummy Mummy. Pięknie piszesz! Dobrej nocy dzielna kobieto:)

    OdpowiedzUsuń