sobota, 30 stycznia 2016

Balon i nieodparta chęć opanowania niepotrzebnego chaosu


Ktoś ostatnio napisał do mnie z zapytaniem, czy ja przypadkiem powoli nie umieram? Chyba dawno tak o tym nie myślałam.

Czy moją walkę z rakiem można nazwać umieraniem? Choroba jest poniekąd nieprzewidywalna, ale leczenie w trakcie którego jestem daje mi wielką szansę na przeżycie. Moja głowa daje mi wielkie szanse na przeżycie, choć dużo się w niej dzieje. Tak dużo, że ciężko zebrać ten chaos w całość, no ale dziś spróbuję.

Każdego dnia widzę, jak dużo od nas zależy...
Jednak coraz bardziej dostrzegam i zaczynam akceptować to, jak na wiele rzeczy nie mamy wpływu i musimy sobie odpuścić. Bunt organizmu, płacz za powrotem do domu, śpiewaniem, ograniczone możliwości. Fakt, że nie możemy nic, ani nikogo zatrzymać na siłę. Mogłoby się wydawać, że póki co wypadłam z obiegu, że wiele spraw stoi w miejscu.
Teraz dopiero widzę, jak wszystko się zmienia. Wszystko się porusza, tylko że ja mam wreszcie czas to dostrzec. Horkruksy się zmieniają, ludzie się zmieniają, moje relacje między nimi. Tak wiele czasem chcę zatrzymać, a widzę że od jednej osoby zależy tylko połowa, właśnie nasza połowa. Choroba skutecznie weryfikuje moje życie, nakreśla mi nowe możliwości i jakość życia, tylko czy moja analizująca Jadźka pozwoli mi wprowadzić nowość i puścić, to co trzymam tak kurczowo w sobie tyle czasu? 
Nadal się boję. Momentami nadal chcę tkwić w tym miejscu i czymś, co nie pozwala mi iść naprzód. Chociaż nic tam nie ma. Nic.
Ale to człowiek. Czujesz się jego połową. Bo oddawałeś tak wiele w zamian nic nie oczekując, patrząc ze szczęściem jak ktoś dzięki tobie, ogólnie mówiąc, lepiej się czuje i ma twoje liny, żeby wspinać się wyżej. Potem dochodzisz do wniosku, że tam miejsca dla Ciebie nie było. I nie będzie. Czyli jednak oczekiwałeś, ale wypierałeś to ze świadomości na rzecz dobrej relacji. Nie chciałeś nic zepsuć... I tym sposobem sam się oszukiwałeś tyle czasu, a teraz tkwisz w zaskoczeniu, że nie widzisz w tym wszystkim siebie.
Ukrywam twarz w dłoniach.
Takie to bez sensu. A jednak tak mnie to dotyka.
Nie warto przywiązywać się do rzeczy, ale tym bardziej, nie warto przywiązywać się do ludzi. Ten mój balon czeka. Zapakowany i już odpalony. Ja muszę tylko odciąć liny i pomachać na pożegnanie. To tylko balon... W którym są szczątki już niepotrzebnej mnie.

Teraz staram się sobie wszystko tłumaczyć, jak małemu dziecku. Od początku, te nowe wartości, które czas wdrożyć w życie. Bo po prostu czuję, że warto. Choroba jest i będzie inspiracją, bez względu na wynik tej walki. Ponoć na zmiany nigdy nie jest za późno... Mój czas jak widać bije trochę inaczej niż osoby zdrowej.

Chemia zmniejsza horkruksy, ale tym samym coraz bardziej mnie osłabia. Zbliżam się do połowy tej drogi. Każdy wlew odczuwałam inaczej. Dwa ostatnie doprowadziły do nieplanowanych pobytów w szpitalu. Jak na przykład teraz. Póki co, próbuję się klimatyzować, bo prędko nie wyjdę.
Trzecia chemia, jak do tej pory najgorsza, na chwilę zmniejszyła moją perspektywę myślenia. Byłam skupiona tylko na tym, żeby jakoś psychicznie ciągnąć te fizyczne doświadczenia...
Płakałam, uwolniłam się. Mam ochotę, to płaczę i mi lepiej. Skoro muszę być silna, żeby walczyć z ogólnym bólem fizycznym, klatki, kłucia, wenflonów, jakichś trepanek, omdleń i mdłości, a przeżywam to ja sama, więc trudno, pozwalam sobie być słabą. Co nie znaczy, że się poddałam.

To już dla mnie codzienność i tak staram się do tego podchodzić. Szpital, chemia, dom, szpital, chemia itd. Potem przyjdzie czas na radioterapię. Kolejne doświadczenie i wcieranie w napromienioną skórę oleju kokosowego.

To wszystko boli, dołuje, ale co zrobić? Nie jestem jedyna. Tutaj to widzę. Dobrze, że są ludzie którzy chcą te pokłute ręce trzymać i wspierać.
A balon? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz